Rockmaraton 2012 - az utolsó
#1
Nadchodzi obiecana relacja z Rockmaratonu Uśmiech
Wychodzi na to, że będę ją pisać w podobnym klimacie i formie [odcinkowej], jak wspomnienia z wycieczki po Wielkich Węgrzech. No to ruszamy!

Dzień -1.
Niespodziewanie (bo po tygodniu upałów) dość chłodnym i nieco deszczowym rankiem 8 lipca, w niedzielę wsiadłam w PolskiegoBusa, który za 20 zł (bilet kupiony jeszcze w marcu) zawiózł mnie do Bratysławy. Po drodze mijając m. in. granicę w Cieszynie, dwujęzyczne tablice na stacjach kolejowych na Zaolziu, zamek w Trenczynie, ruiny zamku w Beckowie.
Po ponad 10 godzinach jazdy wysiadłam w Bratysławie, przejechałam trolejbusem na główny dworzec kolejowy i tam wsiadłam do pociągu RegioJet do Komarna. RegioJet jest nowym operatorem pociągów na trasie Bratysława-Komarno i naprawdę wyszedł frontem dla klienta: obecnie w weekendy każdy jeździ za pół ceny (ja zapłaciłam 2,55 eur), pociągi są nowe, jest w nich wifi, niektóre kursy są przyspieszone i nie zatrzymują się na każdym z przystanków, inne przystanki są „na żądanie”. Pociąg jedzie dwie godziny przez tereny zamieszkane w większości przez Węgrów. Koleje słowackie jakoś nie poczuwają się specjalnie do wywieszania na przystankach również węgierskich nazw miejscowości, więc poradzono sobie z tym w ten sposób. RegioJet natomiast postawił na przystankach wiaty z dwujęzycznymi napisami, a jego strona ma również wersję węgierską (okrojoną wprawdzie, ale jednak).
W Komarnie ponownie (jak i w czasie mojego objazdu Wielkich Węgier) trafiłam do mojej koleżanki, Vicy, gdzie był już drugi amator długich podróży – András z Gyergyószentmiklós (albo z rumuńska: Gheorgheni). Zmęczeni podróżą poszliśmy spać, bo nazajutrz czekały nas kolejne kilometry.

Dzień 0.
Rano zebraliśmy się, przejechaliśmy taksówką na drugą stronę Dunaju, wjeżdżając tym samym do węgierskiej części Komárom. Tam, mając niewiele czasu do odjazdu pociągu, pobiegłyśmy z Vicą do pobliskiego Tesco do kantoru, a potem spotkaliśmy się na dworcu z kumplami Vicy z Komarna i okolic, kupiliśmy szybko bilety (bo pociąg stał już na peronie) i wsiedliśmy. Moi górnowęgierscy i siedmiogrodzcy znajomi, jako posiadacze „Legitymacji Węgra” (Magyar Igazolvány) są uprawnieni cztery razy do roku do podróży po Węgrzech ze zniżką 90%. Ja musiałam się zadowolić zwykłą zniżką studencką 50% (o podróżowaniu węgierskimi pociągami założę zresztą wkrótce nowy temat, bo sądzę, że takie informacje będą bardzo przydatne i lepiej, żeby ich nie musieć wykopywać z jakichś tematów festiwalowych). W pociągu zaczęliśmy imprezę: raczenie się siedmiogrodzką palinką i inne cyrki. W Budapeszcie na dworcu Déli przesiedliśmy się w pociąg do Peczu, w którym ostatnie bodaj trzy wagony były przeznaczone dla festiwalowiczów – był to tzw. Rocker Vonat dla społeczności portalu Rockerek.hu. Wśród wariactw, palinki, oblewania się wodą z pistoletów (tu pozdrowienia dla bardzo sympatycznej młodej pani konduktorki, która widząc to roześmiała się tylko i powiedziała „Tylko mnie nie oblewajcie”) dojechaliśmy do Peczu. Tam wsiedliśmy w taksówki, które zawiozły nas do parku Malomvölgyi (który, jak się okazało, jest na samym skraju granic administracyjnych miasta, daleko od centrum). Na wejściu dostaliśmy opaski na ręce, sprawdzono dotykowo nasze plecaki, czy aby nie wnosimy maczet, tasaków, kijów baseballowych, flaszek (dlatego trzeba je było pozawijać w ręczniki i wcisnąć między ubrania) i weszliśmy na teren festiwalu. Na miejscu spotkaliśmy znajomych, którzy przyjechali już wcześniej, rozbiliśmy namioty i wybraliśmy się na wieczorne koncerty, które w dniu zerowym odbywały się tylko na jednej scenie.
Zdziwiłam się, że duża scena jest wcale nie taka spora i na dodatek ukryta w namiocie, bo wydawało mi się, że na filmach z poprzednich lat wszystko to było większe. I rzeczywiście, stali bywalcy Rockmaratonu, potwierdzili, że w poprzednich latach była naprawdę duża scena na wolnym powietrzu. Zmniejszenie gabarytów było spowodowane zapewne przywoływanym co rusz kryzysem (który też był powodem organizacji Rockmaratonu po raz ostatni).

Od razu zaznaczam, że opisuję tylko koncerty, na których byłam, pełen program festiwalu dostępny jest tu: http://rockmaraton.hu/programok

Najpierw wystąpił zespół HétköznaPI CSAlódások. Sympatyczny punk rock, można było pohasać (a trzeba wiedzieć, że w czasach gimnazjalno-licealnych byłam wielką fanką tego gatunku muzyki), chociaż moi kumple narzekali trochę, że lewicowe teksty. Mnie teksty zupełnie nie obchodziły, bo mało co byłam w stanie zrozumieć, kiedy grała głośna muzyka Oczko
Później na scenie pojawiła się legendarna niemal formacja Tankcsapda, z pogranicza rocka i metalu, której część utworów już znałam, ale jak się miało okazać chyba tylko jeden z nich został zagrany tego wieczoru, więc trochę się rozczarowałam, że nie było moich ulubionych kawałków.
Na tym zakończyliśmy oglądanie koncertów tego dnia. Powłóczyłam się jeszcze trochę po niedużym terenie festiwalu, sprawdzając, co można kupić w budkach z gastronomią i kiosku „Mini ABC” ustawionym przy głównej alei na terenie festiwalu.
Mini ABC było kolejnym „kryzysowym” wynalazkiem – tym razem genialnym w swej prostocie. W kiosku można było kupić artykuły spożywcze (pieczywo, nabiał, pomidory i paprykę, wodę mineralną, pasztet, wędlinę itp.) w normalnych, sklepowych cenach, a nawet gorącą herbatę (cud normalnie, cud na ziemi węgierskiej!). Herbata była również dostępna w kawiarni przy punktach gastronomicznych, ale tam była ponad dwa razy droższa (za to można było dostać nawet herbatę liściastą).
Skusiłam się jeszcze na langosza z serem (bo co to za wyjazd na Węgry bez langosza?), który był co prawda drogi (jak wszystko w punktach gastronomicznych), ale zbawienny dla mojego pustego brzuszka.
I tak minął dzień zerowy.
Odpowiedz
#2
Istenem, alem się rozpisała... Mam nadzieję, że znajdą się twardziele gotowi przez to przebrnąć... Następny odcinek niestety najprędzej za tydzień, bo jutro idę do pracy, pakuję się i bladym świtem we wtorek jadę na Woodstock. Niecierpliwym, znającym węgierski polecam relację mojego znajomego.

No, ale do rzeczy.

Dzień 1.
Palące rano słońce skutecznie utrudniało spanie, więc około 8:30 ze snu wybudziło mnie ono wespół z gadającymi sąsiadami (widać ja i tak byłam najtwardszym śpiochem w okolicy). Wygramoliwszy się z namiotu, podreptałam w stronę pryszniców i wtedy zrozumiałam dlaczego mój kumpel bardzo dziwił się, kiedy mówiłam, że jak byłam 3 lata temu na Open’erze, to kontenery z prysznicami nie były odgrodzone, a jeden z moich kumpli mieszkał dokładnie naprzeciwko damskich pryszniców. Otóż polska i węgierska definicja prysznica różnią się jednym szczegółem – zasłonką, co mogłam już wcześniej zaobserwować w akademikach czy na kąpieliskach, ale zupełnie o tym zapomniałam. Dla statystycznego Polaka (a jeszcze bardziej dla Polki) prysznic bez zasłonki, to prysznic niesprawny, na Węgrzech to norma. Pogodziwszy się ze swoim losem, umyłam się bez zasłonki i radośnie wyszłam z kontenera z rozpuszczonymi włosami, ciesząc się, że póki są mokre, będą mnie przyjemnie chłodzić (a sięgają mi prawie do pasa, więc to chłodzenie w dużym zakresie). Niestety, w tym upale wyschły w 15 minut. Następnie wybrałam się do mini ABC po herbatę i pomidora (uwielbiam pomidory). Wszyscy Węgrzy kupowali mrożoną kawę, ja wzięłam gorącą czarną herbatę. Oczywiście nieopatrznie nie wysłowiłam wszystkich moich pragnień od razu, więc dostałam herbatę z cukrem, którą następnie na szczęście wymieniono mi na niesłodką wersję. Po śniadaniu poszliśmy z ekipą do parku poza terenem festiwalu, gdzie siedzenie w cieniu drzew było całkiem znośne.
Tak przesiedzieliśmy na pogaduchach do prawie 14, bo o tej godzinie miało mieć miejsce spotkanie fanów facebookowego fanpage’a „Folk Metal Hungary” (którego admin, Tamás, był zresztą znajomym moich kumpli i naszym sąsiadem na polu). I tak zasiedliśmy w innej części parku, naprzeciwko „kryzysowego bufetu” (válságbüfé) w dość sporej gromadce. W bufecie można było kupić napoje mniej i bardziej wyskokowe w bardzo przyjaznych cenach (piwo 250 ft, 1 dl wina (takiego do szprycerów i wina z kolą) 60 ft, 1 dl Pepsi/Schwepesa bodaj 30 ft) i jedzenie (hamburgery, frytki, kotlety, paprikás krumpli itp. – tu ceny już nie tak mocno zachęcające). W ekipie znalazła się m. in. przebrana za piratkę (czytając dalej dowiecie się skąd taka charakteryzacja) polonistka Ivett, kilku chłopaków w kiltach przelewających szprycery do kubków w kształcie rogów, muzycy młodych zespołów folk metalowych. Oczywiście standardowo stałam się obiektem dociekań (jak to, co to, ale dlaczego hungarystyka?), a jeden chłopak Dávid, chyba przez godzinę wypytywał mnie o to i owo, po czym okazało się, że jego dziadek albo pradziadek (już nie pamiętam) był Polakiem. Z zadanych przez niego pytań najbardziej rozwaliło mnie „czy Polacy bardziej nienawidzą Niemców czy Rosjan?” Szeroki uśmiech, ale „czy według Polaków Słowacy to naród?” (w węgierskim brzmieniu „lengyelek szerint a szlovákok egy nép?” – mamy kolejny materiał dowodowy do dyskusji, jak tłumaczyć słowo „nép” Oczko). Na moją twierdzącą odpowiedź pokręcił głową z nieco smutnym uśmiechem.
Później mnie i Andrisowi (temu z Siedmiogrodu) udało się pożyczyć od wokalisty Niburty, Balázsa „Busó” (i przy okazji DJa na cowieczornej rockotece) laptop. Jemu był potrzebny, żeby przesłać jakieś dokumenty potrzebne w rekrutacji na studia magisterskie, mnie, żeby znaleźć nocleg w Wiedniu, gdzie jechałam tuż po festiwalu (co nie udało mi się przed wyjazdem, a na mojej komórce, choć łączyła się z obecnym na festiwalu wifi, nie działały niestety wszystkie funkcje strony Couchsurfingu). A gniazdka do podłączenia lapka znaleźliśmy w kontenerach z prysznicami ;]

Po szczęśliwym załatwieniu spraw poszliśmy do namiotu Zúzda Rockkert, gdzie na scenie Rockerek.hu już grała Niburta. Występy na tej scenie trwały zaledwie 40 min, a ja zdążyłam chyba tylko na ostatnie 15. Zespół zagrał całkiem w porządku, jak na takie sobie warunki w namiocie. Jakoś nie jestem szczególną fanką ich twórczości, poza tym, że teledysk zrobili świetny.

Wpadłam jeszcze na chwilę rzucić okiem na koncert zespołu Loch Nesz, który gra przerobione na celtycko punkową nutę rovery, na dużej scenie Red Bulla i poszłam w stronę dużej sceny magazynu muzycznego Rockélet, gdzie tego wieczora czekały nas same atrakcje, więc jak już do niej dotarłam, to nie opuszczałam jej aż do końca.

O 18:30 wystąpił zespół The Moon and the Nightspirit. Akustyczny (no dobra, bas nie był akustyczny, ale gitara, skrzypce, tamburyn i bębny – owszem) kwartet gra muzykę kwalifikowaną często jako neofolk. Są dobrze znani wśród fanów takiej muzyki również za granicą i często jeżdżą na zagraniczne koncerty. Już drugi raz było mi dane być na ich koncercie i ciągle nie mogę wyjść z podziwu, że ich muzyka, choć akustyczna i baaaardzo klimatyczna, ma w sobie tyle energii! Bardzo polecam ich występy wszystkim, którzy będą mieli okazję się na nie wybrać.

Następną gwiazdą na scenie był zespół Paddy and the Rats, grający skoczne połączenie rocka z muzyką irlandzką. Zespół cieszy się sporą popularnością na Węgrzech i nie tylko (ja o jego istnieniu dowiedziałam się od kumpeli, która z Węgrami ma tyle wspólnego, że zna mnie, a ich muzyki słuchała wraz ze swoimi żeglującymi znajomymi; byli już nawet chyba parę razy w Polsce), zgromadził więc naprawdę sporą publiczność. Ja z kilkoma koleżankami dopchałam się już do pierwszego rzędu z perspektywą pozostania tam do samego końca dnia. Znałam niestety tylko dwa utwory zespołu, ale koncert i tak bardzo mi się podobał. Muzyka była naprawdę idealna do zabawy (tłum napierał na nas niemal bez przerwy), muzycy sami się nią bawili, skacząc, tańcząc na scenie. Piosenki Paddych są niestety w języku angielskim, ale to akurat całkiem dobrze komponuje się z celtyckimi melodiami granymi przez zespół w którego składzie poza gitarami i perkusją był także akordeon, skrzypce, banjo, dudy i parę innych stosownych instrumentów. Kolejna kapela, którą gorąco polecam!

Po Paddym i Szczurach wystąpił szkocki zespół Alestorm, który gra „piracki metal” i nie ma to nic wspólnego z nielegalnym rozpowszechnianiem ich muzyki ;] Vica już na którymś z ich wcześniejszych koncertów poznała się z nimi i przed koncertami spotkałam ją przechadzającą się z dwoma klawiszowcami zespołu i tak dość przypadkowo trafiło mi się zdjęcie z nimi. A na czym polega pirackość zespołu? Śpiewają piosenki o np. ciągnięciu za kilem czy byciu rozbitkiem, a w teledyskach zwykle występują na jakimś statku czy przynajmniej wyspie, na której się rozbili. Muzyka jest skoczna i dobra do zabawy, choć mocniejsza niż utwory Paddych. Muzycy podchodzą do siebie i muzyki z ogromnym dystansem – wystąpili w ubraniach typu krótkie spodenki w kwiatki, głupie okularki itp., a kiedy podczas koncertu był jakiś problem z perkusją, który wymagał dłuższej chwili, klawiszowcy zaczęli się prześcigać w graniu melodyjek. Publiczność nie była już tak liczna, ale zabawa wciąż była bardzo dobra. A z tyłu widać było wchodzących na chwilę i obserwujących koncert muzyków mającej wystąpić następnego dnia rosyjskiej Arkony i przygotowujących się do występu członków Dalriady. A pod koniec koncertu wokalista Chris skoczył sobie popływać na rękach tłumu!

Na koniec miał wystąpić najbardziej oczekiwany przez nas wykonawca tego wieczora czyli wspomniana folk metalowa formacja Dalriada. Jest to chyba moja ulubiona węgierska kapela i według mnie są jednym z najlepszych folk metalowych zespołów w ogóle, ale jako że śpiewają tylko po węgiersku (i mają wg mnie dość kijowe teledyski, jak na swój poziom muzyczny), długo byli nieznani szerszej publiczności za granicą, ale teraz się to wreszcie zmienia i w październiku mają zagrać nawet u nas, w Szczecinie. Jeszcze do niedawna zespół składał się z sześciu osób, ostatnio do składu dołączył siódmy członek, grający na dudach i flecie prostym, a płyty nagrywają z towarzyszeniem trzech członków ludowej kapeli Fajkusz Banda, którzy występują z nimi także na większych koncertach i tym sposobem na scenie było aż dziesięć osób. Ubolewam niezmiennie nad wyglądem wokalistki na scenie, słyszałam parokrotnie, że Polki potrafią się ubierać z lepszym wyczuciem niż Węgierki i tu chyba się to sprawdza. Na szczęście minęły już czasy, kiedy potrafiła wyskoczyć w bluzce z brokatowym motylem (true story…), nowe stroje zespołu, które zaprojektowała, są lepsze, chociaż bez szału i chyba mało praktyczne, więc koniec końców rzadko w nich występują. Na tym koncercie wyskoczyła w jakiejś przedziwnej tunice i moją pierwszą myślą było „O Boże… I jeszcze na dodatek wygląda w tym jakby była w ciąży”. Jednak moi kumple też zaczęli coś przebąkiwać, że wygląda jakby była w ciąży, więc zaczęłam się baczniej przyglądać. W czasie koncertu, gdzie poza paroma starymi hitami zagrali również trzy nowe utwory, które znajdą się na płycie, która wyjdzie we wrześniu, miała naprawdę nietęgą minę, parę razy nawet jakby przerwała na chwilę śpiewanie czy schodziła ze sceny przed końcem utworu, więc to mnie przekonało do tezy, że naprawdę jest w ciąży i wychodzi wymiotować. Poza tym szoł było całkiem niezłe, nowy dudziarz został przedstawiony publiczności, podczas koncertu basista zszedł ze dwa razy ze sceny i grał tuż przed nami. Kiedy zespół został wywołany na bis i miał zagrać „Hajdútánc”, w którym wokalistka ma solowe partie growlowane, drugi wokalista i gitarzysta zarazem powiedział, że zagrają bis, ale będziemy musieli pomóc Laurze, bo jest w ciąży. Koncert pomimo problemów wokalistki się udał, a na koniec klawiszowiec zdjął koszulę i stanął na przedzie sceny w pozie Balotelliego (brak zdjęcia Smutek).
Po powrocie przeczytałam w wywiadach ze stron Kronos Mortus (Flaga węgierska i Flaga brytyjska ) i HammerWorldFlaga węgierska, że wokalistka jest w trzecim miesiącu ciąży i na koncercie rzeczywiście wychodziła wymiotować. Nie weźmie też udziału w europejskim tournee zespołu (razem z Arkoną) i za nią wystąpi jakaś inna wokalistka.
Tak minął ten pełny wrażeń pierwszy dzień festiwalu.
Odpowiedz
#3
Powróciwszy z Wooda, przespawszy wczoraj ~15h i odpracowawszy dziś na słuchawce pańszczyznę, próbując pozbyć się chrypki, zabieram się do kontynuowania Rockmaratonowej relacji.

Dzień 2.
Standardowo spałam najdłużej ze wszystkich i dopóki miałam czym oddychać w namiocie nie wyłaziłam z niego, tym razem prawie do dziesiątej i ta tendencja miała utrzymać się już do samego końca. Prysznic, wycieczka po herbatę, pomidora i kefir, zgarnęłam z namiotu pieczywo, serek i pasztet i udałam się w stronę sceny Rockerek.hu, gdzie już od 11 grały młode folk metalowe zespoły. Byłam tam koło 11:40, więc załapałam się tylko na samiutką końcówkę występu Ankha, siedząc na ławeczce i zjadając śniadanie popatrzyłam na Astura (proszę zwrócić uwagę na stroje publiczności - to nie są dziewczyny i to nie są sukienki Uśmiech) i Isathę. Jakoś zupełnie nie przekonują mnie te kapele do siebie. Może to też kwestia nagłośnienia, ale mimo że pojawiają się jakieś ludowe melodie i instrumenty, ich muzyka robi na mnie wrażenie raczej hałasu, z dużą ilością łomotu i ryku… Nawet nie robiłam im już dalej zdjęć. Zauważyłam za to, że z położonej tuż obok Menedék RockOff Tanyi, gdzie można było pograć w gry, piłkarzyki, karty, pobudować z klocków Lego, wziąć udział w konkursach, wychodzą ludzie z zupkami chińskimi zalanymi wodą. I owszem! Okazało się, że za wolne datki dają również gorącą wodę, kawę, herbatę (wersja węgierska: 2 torebki herbaty Aro na dzbanek wody, ale przynajmniej za prawie darmo), wodę i lemoniadę! Po ich występach wzięłam kubek, łyżkę i zupkę – mój obiad, którą zalano mi gorącą wodą i znów poszłam się chłodzić w cieniu parkowych drzew (miało to już stać się tradycją), jednak słońcu udało się już przypalić mi ramiona. Tam doczekaliśmy późnego popołudnia.

Popołudniu wróciliśmy na teren festiwalu, gdzie na dużej scenie Red Bulla już grał folk metalowy zespół Virrasztók, za którym jakoś nigdy specjalnie nie przepadałam, chociaż chyba powoli zaczynam się przekonywać do jego muzyki. Może to kwestia tego, że ogólnie coraz bardziej przekonuję się do metalu, w który miesza się elektronikę. Chociaż muszę powiedzieć, że nie lubię wciskania takiego ludowego wokalu, białego głosu do muzyki metalowej czy rockowej, jak ma to miejsce w tym zespole.

Później udaliśmy się posłuchać trochę Leandera i Road z dużej sceny Rockélet, ale to tak jednym uchem tylko, przetykając siedzeniem gdzie indziej i pogaduchami. W międzyczasie poszłyśmy z Vicą w miejsce, gdzie odbywały się spotkania z zespołami, bo płyty i inne gadżety podpisywała właśnie rosyjska Arkona. Stwierdziłam, że kij tam, chcę z nimi fotę. A że to Słowianie, to nie wypada gadać w jakichś obcych narzeczach, rzeknę więc po słowiańsku. Więc gdy odezwałam się moim polskawo-rosyjskawym bełkotem popatrzyli na mnie jak na debila, ale zdjęcie udało się zrobić (pozwolę sobie również przytoczyć moje sprostowanie do zdjęcia: "Ja chciałam tu oficjalnie powiedzieć, że to polska flaga jest, tylko się czerwony pasek nie zmieścił, żeby nikt nie pomyślał, że do ruskich z białą flagą przyszłam ;P" Oczko). Czuję po kościach, że skoro zrobiłam z siebie takiego pajaca, to jeszcze nie raz się spotkamy, być może nawet bardziej osobiście.

Na scenie Red Bulla grał tymczasem dość znany amerykański zespół Crowbar, którego jednak nie potrafiłam zdzierżyć na dłużej. Miałam pewne obawy, że może to poskutkować niedopchaniem się do pierwszego rzędu na koncert Arkony, która miała wystąpić tuż po nim, ale na szczęście okazało się, że niewielu było wielbicieli grubego łomotu, którzy postanowili pozostać aby posłuchać słowiańskich, pogańskich dźwięków. Poza tym większość Węgrów ulotniła się na koncert bardzo popularnego zespołu Depresszió, który akurat grał na drugiej dużej scenie i tak bardzo łatwo udało nam się zająć miejsca w pierwszym rzędzie.

Już przy próbach nagłośnienia zrobiło mi się miło, bo wreszcie ktoś mówił do mikrofonu normalnie „raz, raz”. A później było tylko lepiej. Zaczęli od monumentalnego „Arkaima” z ostatniej płyty „Słowo”, w którym poza samym zespołem (gitara, bas, perkusja, instrumenty ludowe, wokal) słychać także chór i orkiestrę symfoniczną (tu z taśmy) i do końca nie odpuszczali. Wokalistka, Masza "Scream" Archipowa, jest prawdziwym zwierzęciem scenicznym, biega, skacze, macha włosami, gra na bębenku, do tego całkiem nieźle śpiewa, a nawet często growluje. W kicaniu po scenie dzielnie towarzyszy jej mąż, gitarzysta Siergiej "Lazar" Atraszkiewicz i spec od instrumentów ludowych – Władimir "Wołk" Rieszetnikow, a basista i perkusista już nie tak szaleńczo, ale bardzo porządnie ich wspierają. Na koncerty zakładają stroje imitujące dawne stroje Słowian. Całość jest bardzo spójna i robi według mnie świetne wrażenie, więc uważam, że od Arkony niejeden mógłby się wiele nauczyć. Mocne i skoczne utwory przetykają bardziej lirycznymi kawałkami, niejednokrotnie opracowaniami ludowych pieśni. Większość Węgrów nie była w stanie zaśpiewać czegokolwiek z ich repertuaru (my z Vicą, rusycystką in spe, byłyśmy lepsze o to „cokolwiek”), ale nie oszczędzała się w pogo. Masza swoją bardzo rosyjsko brzmiącą angielszczyzną pytała co rusz „ar ju redi?”, odliczala „łan, tu, tri!” i zachęcała do zabawy. To był pierwszy koncert Arkony, na którym to słyszałam, bo u nas zawsze używa jakiegoś słowiańskiego pidżynu i wszyscy wiedzą, o co chodzi. Przy piosence „Stienka na stienku”, traktującej o prasłowiańskiej zabawie ku czci Peruna do złudzenia przypominającej dzisiejsze ściany śmierci na koncertach, udało się nawet takową zrobić. Ogólnie koncert bardzo dobry i bardzo energetyczny, ale po Arkonie nie spodziewałam się niczego innego. Nie dziwota więc, że ostatnimi czasy stali się chyba jednym z lepszych rosyjskich muzycznych towarów eksportowych - ich koncerty w Europie stały się już normą (a pamiętam, jak parę lat temu nie zagrali koncertu w Czechach, bo nie dostali wizy...), a ostatnio grali kilka koncertów także w Ameryce!

Później znów się trochę włóczyłam, to tu, to tam, zajrzałam na chwilę na scenę Rockélet, żeby zobaczyć czy podoba mi się Soulfly (nie porwało mnie, więc posłuchałam tylko starego hitu Sepultury legendarnego zespołu frontmana, Maxa Cavalery, „Roots bloody roots”).
I to chyba był ten dzień, że stwierdziłam, że nie mam już siły, więc idę się wykąpać (jedyny raz przed snem) i spać.
Odpowiedz
#4
DZIEŃ 3.
Dzień standardowo rozpoczęłam od prysznica i śniadania. Później postanowiłam dołączyć do jednej z zabaw, które organizowano w OffRock Tanyi. Nazywała się Arcvadász, „Łowca twarzy”, a polegała na tym, że należało się zgłosić do namiotu organizatorów, gdzie zapisywano dane zawodnika i przydzielano mu numerek, następnie dostawał plik karteczek z wydrukowanym numerkiem, robiono mu zdjęcie, a sam dostawał zdjęcie jakiejś innej osoby biorącej udział w zabawie. Taką osobę należało odnaleźć, wziąć od niej numerek (ew. zrobić sobie z nią zdjęcie albo stawić się z nią osobiście do organizatorów) i przynieść razem ze zdjęciem do namiotu, wtedy dostawało się kolejną osobę do znalezienia. Za znalezienie 3 osób, a potem bodaj 4 i chyba znów 3 wygrywało się piwo. Na festiwalu było około 5-10 tysięcy uczestników (w zasadzie tylko 5-10 tysięcy, porównajmy to sobie z naszym, bagatela, półmilionowym Woodstockiem), którzy zasadniczo siedzieli albo na terenie festiwalu albo w parku, ale wcale nie było tak łatwo znaleźć właściwe osoby. Mnie na przykład udało się koniec końców znaleźć tylko dwoje (piwo ). Drugą grą, w którą się wkręciłam był Jelképvadász, „Łowca symboli”. Codziennie podawano inną listę symboli, z których co najmniej 8 należało znaleźć i sfotografować, aby dostać przypinkę. Pobiegałam więc trochę wokół wytężając wzrok i udało się: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9

Później jeszcze chwila posiadówy w parku, obiad, szprycer i powrót na wieczorne koncerty.

Koncertu Nightquesta wysłuchaliśmy z namiotu, a ja sobie dośpiewałam, co umiałam. Nightquest jest węgierskim zespołem, który gra utwory Nightwisha. W ogóle ciekawym zjawiskiem są dla mnie węgierskie zespoły coverowe, których jest całkiem sporo i są nawet całkiem znane. Chodzi mi tu o zespoły, które grają covery tylko jednego wykonawcy (nie wliczam tu całej masy głównie młodych grajków, którzy na cudzych kawałkach dopiero wprawiają się w poważne granie). Na samym tylko Rockmaratonie wystąpiły takie zespoły jak wspomniany Nightquest, Up The Irons – covery Iron Maiden, Rammschwein – Rammstein, Hollywood Rose – Guns’n’Roses, SKA-Pécs – Ska-P, AC/DC/GP – AC/DC, Metallust – Metallica. W Polsce nigdy nie spotkałam się z zespołami grającymi covery tylko jednego zespołu, a nawet jeśli by takie były, to nadawałyby się chyba raczej na jakieś miejskie festyny, a nie bądź co bądź, poważny rockowy festiwal.

Nie nastawiałam się tego wieczora na wielkie emocje koncertowe, bo dużą scenę Rockélet okupywały legendy węgierskiego metalu, takie jak Kalapács, Moby Dick, Ossian czy Pokolgép, za którymi nie przepadam, więc na ich koncert zajrzałam tylko na parę chwil, a wykonawców ze sceny RedBulla nawet nie znałam.

Na początek Vica namówiła mnie na koncert zespołu Cherry Bomb w NuSkull Pit – niewielkim, kameralnym namiociku. Zespół składał się z czterech sympatycznych dziewcząt – wokalistki, gitarzystki, basistki i perkusistki, które co prawda grały tylko rovery, ale dały naprawdę niezłego czadu, także namiot aż cały podskakiwał, a męska część publiczności próbowała się dorwać do grających.

Później po włóczeniu się tu i tam, rozmowach i spotkaniach, zostałam zaciągnięta na koncert zespołu Konflikt ze Słowacji na scenie RedBulla. Jak się okazało, zespół pochodzi z miasta Šamorín (węg. Somorja), a w jego składzie są zarówno Węgrzy, jak i Słowacy. Wokalista zapowiadał kolejne śpiewane po słowacku kawałki swoim węgierskim dialektem, a w tłumie wszyscy świetnie się bawili w rytm wesołej, melodyjnej skocznej punkowej muzyki. Podobno w pogo był nawet w ktoś w koszulce „Idősebb vagyok mint Szlovákia” i bawił się równie dobrze, co pozostali ;]

Po Konflikcie na tej samej scenie wystąpił zespół Yellow Spots, grający rockabilly. Nie wiem o czym traktowały ich teksty, ale to, co się działo na scenie i wokół niej skomentowałam po koncercie „Ez jó beteg volt”, a moi rozmówcy stwierdzili, że to było bardzo właściwe określenie. Ze sceny rozbrzmiewały wesołe dźwięki kontrabasu, gitary, dęciaków, które akompaniowały męskim wokalom i dwuosobowemu dziewczęcemu chórkowi. Wszyscy byli umazani sztuczną krwią, ustrojeni maskami chirurgicznymi, bandażami czy kroplówkami. Co jakiś czas wpadał na scenę człowiek-mumia z jakimiś gadżetami, a chwilami nawet polewał publiczność sztuczną krwią. W tym czasie między publicznością biegał inny ich człowiek, również wysmarowany sztuczną krwią, dzierżąc w dłoni nogi od jakiegoś manekina. W międzyczasie w tłumie znalazła się jeszcze jakaś czaszka i gumowy penis, z czego publiczność próbowała poskładać jakiś człowiekoidalny kształt.

I tak dotrwałam do końca czwartku.
Odpowiedz
#5
Zapomniałam dodać, że poprzedniego dnia zanim zabrałam się za gry i zabawy, najpierw kupiłam algidowego loda na patyku, z którego wyczytałam, że właśnie wygrałam następnego (niestety koniec końców nie wymieniłam go na loda, bo nie miałam gdzie, ale ważny jest do końca sierpnia, więc jeśli ktoś wybiera się jeszcze na Węgry, to mogę go przekazać, co się będzie marnował - na pw możemy dogadać szczegóły), a później zakupiłam w słynnej knajpce Casanova w parku puszkę piwa Soproni, na którego zawleczce ukazał mi się napis głoszący, że wygrałam kolejną puszkę (to wymienię we wrześniu). Stwierdziłam, że szczęście mi sprzyja i trzeba to wykorzystać, stąd moje zaangażowanie w gry. Casanova poza tym słynie m. in. z tego, że poza napojami mniej i bardziej alkoholowymi można w niej kupić za 100 ft pyszną kromkę chleba ze smalcem, papryką i czerwoną cebulką.

A wieczorem wdepnęłam jeszcze na chwilę do namiotu Zúzdy, gdzie codziennie od 20 do północy odbywało się karaoke. Miałam ochotę zaśpiewać nawet coś po polsku, ale nie mogli podłączyć mojej mp3, żeby z niej ściągnąć muzykę, więc stanęło na „Nyolc óra munka” ;]

DZIEŃ 4.
I tym razem dzień zaczął się podobnie jak poprzednie – prysznic, śniadanie przy porannych koncertach. Od upału mój przetrzymywany w przedsionku namiotu serek topiony stał się twarożkiem. Na porannym koncercie udało mi się wreszcie odnaleźć poszukiwanego przeze mnie w konkursie Arcvadász chłopca, niedługo później znalazłam kolejną osobę i zachwycona, że mi tak dobrze idzie zabrałam się za trzecią. Niestety, trafiłam szczupłego, długowłosego chłopaka z bródką – takiego samego jak ok. 10% uczestników festiwalu, więc po paru przejściach przez teren festiwalu i park przerzuciłam się na Jelképvadász (mnie w tym czasie znaleźli już ze cztery razy...). Tu znów upolowałam kilka obrazków: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9 i dostałam kolejną przypinkę. Inni zajmowali się w tym czasie innymi rozrywkami. Później w parku szprycerek albo wino z colą, obiadek i znów na koncerty.

Wróciłam tym razem trochę wcześniej, bo o 17.00 na scenie Rockerek.hu grał zespół Tűzmadár, prezentujący dość klasyczne wydanie heavy metalu, za którym właściwie nie przepadam, ale lubię kilka ich piosenek i wokalista jest nawet całkiem do rzeczy Zarumieniony. Zespół śpiewa w języku węgierskim, ale mieli taką chwilę w swojej karierze, że próbowali tu i tam występować z tekstami anglojęzycznymi pod nazwą Flameborn. Chyba ze 4 lata temu zawitali tak nawet do Warszawy, ale nie znałam ich i stwierdziłam wtedy, że jak mają śpiewać po angielsku to nuda i nie idę. Zresztą miałam okazję widzieć ich później parokrotnie jako Tűzmadára w Budapeszcie z całkiem udanymi koncertami. Tym razem, niestety, nie dość, że nagłośnienie było zupełnie spaprane, to jeszcze nie zagrali moich ulubionych kawałków, więc trochę się rozczarowałam.

Potem wpadłam na chwilę na koncert Bloody Roots, nowego zespołu wokalisty Moby Dicka, który tworzy m. in. ze swoim synem, a teksty pisze im często András Ficzek, wokalista Dalriady, ale jakoś nie byłam zbyt przekonana do tej muzyki, więc skończyło się na piciu siedmiogrodzkiej palinki na końcu namiotu, a potem poszłam do festiwalowego sklepiku kupić sobie przypinkę z węgierską flagą i szprycerek.

Po Bloody Roots na scenie miała wystąpić kolejna rodzima gwiazda – zespół Wisdom, którego nazwę Węgrzy wymawiają uroczo: "vízdom" Szeroki uśmiech. Nazwa zespołu była mi znana, obiło mi się gdzieś w Internecie o oczy, że zespół ma jechać nawet na jakąś trasę po Europie i to z nie byle kim, bo z Sabatonem i Eluveitie, czegoś tam słuchałam na jutubie, ale jakoś tak, jak to na ogół z power metalem bywa, nie przykuł na dłużej mojej uwagi. I tym razem nie nastawiałam się na ten występ, zostałam jednak znów namówiona przez koleżanki i okazało się, że naprawdę warto było zostać. Chłopaki zagrali naprawdę świetny koncert, dali z siebie dużo. Było mocno, z przytupem, ale melodyjnie i z pomysłem. Moją uwagę zwrócił naprawdę dobry wokalista, chociaż trochę dziwnym wydało mi się, że za kolumną głośnikową ukryli drugiego, który nie był odziany w strój sceniczny i dorabiał tylko chórki, ale nie mnie decydować o tym, gdzie się kogo stawia... Podsumowując: dobry koncert i myślę, że za granicą mają szansę na zyskanie sobie większej gromadki fanów, szczególnie, że śpiewają po angielsku.

Na koniec postanowiłam wpaść na koncert fińskiej gwiazdy wieczoru – Stratovariusa. Twórczość zespołu nie była mi zbyt znana (koniec końców okazało się, że znałam tylko jedną z piosenek granych na koncercie), ale skoro i tak miałam zapłacone za wstęp na koncert, to stwierdziłam, że wpadnę zobaczyć gwiazdę power metalu. Ten występ jednak mnie nie porwał, nawet dłużyło mi się chwilami, a i nagłośnienie nie było fantastyczne. Ogólnie było zagrane bardzo poprawnie, ale bez fajerwerków, może to kwestia wieku muzyków. Ja stwierdziłam, że Wisdom podobał mi się zdecydowanie bardziej, a ludzie bardziej obeznani w twórczości Stratovariusa mówili, że wokalista śpiewał bardzo słabo jak na siebie i to bardzo obniżyło jakość występu.

I tak upłynął przedostatni koncertowy dzień Rockmaratonu.
Odpowiedz
#6
Terminowe kończenie opowieści wyjazdowych nie jest moją mocną stroną... Późno, ale oto ostatnia część wspomnień z Rockmaratonu.

DZIEŃ 5.
Ostatni dzień rockmaratonowych koncertów spędziłam podobnie jak poprzednie krążąc między terenem festiwalu i parkiem. Wymieniłam chłopca z arcvadász na jakąś dziewczynę, ale i jej nie udało mi się znaleźć. Zarzuciłam też szukanie symboli na rzecz byczenia się na kocyku w parku. Wieczorem próbowałyśmy z Vicą wymienić jeszcze jej znalezioną jedną osobę i moje dwie na piwo, ale nie chcieli nam tego zaliczyć Smutek Przed koncertami dożywiłam się przy festiwalowym grillu, gdzie daniem dnia były pieczone ziemniaki z kiełbasą – dobre, ale mało trochę…
Jeśli o koncerty, to zobaczyłam tego dnia tylko Romeó Vérzik – węgierski rock ze Słowacji, całkiem do rzeczy, i Aurórę, która bardzo przypominała mi polskie punk rockowe zespoły, których namiętnie słuchałam w gimnazjum i liceum, więc i na tym koncercie dobrze się bawiłam.
Później siedziałyśmy sobie z dziewczętami przy stoliku w OffRock Tanyi i rozmawiałyśmy o tym i owym, a na koniec wpadłyśmy jeszcze dosłownie na kilka chwil na rockotekę w namiocie Zúzdy. Po tym stwierdziłam, że mnie zmogło i idę spać, bo następnego dnia czekała nas wczesna pobudka i długa droga.

DZIEŃ 6.
O 7 rano wstałam półżywa i zaczęłam od wzięcia prysznica. Potem z Vicą i Andrisem poskładaliśmy nasze namioty, zapakowaliśmy wszystko i podążyliśmy na przystanek autobusu, który miał nas zawieźć do Peczu. Poza nami na autobus czekała już niezła grupka ludzi, ale na szczęście peczeński Volán wykazał się pomyślunkiem, bo podesłał po nas dwa autobusy, w tym jeden przegubowy. Sprzedaż biletów trwała na tyle długo, że odjechaliśmy z 15 minutowym opóźnieniem, ale w Peczu i tak mieliśmy chyba 1,5 h oczekiwania na pociąg. W naprawdę konkretnym ścisku (który moi kumple uwieczniali na zdjęciach) zajechaliśmy w 20 min do Peczu. Dziś wiem, że to było nic, bo parę tygodni później wracałam w podobnym ścisku z Kostrzyna nad Odrą do Warszawy 7 godzin pociągiem (cud, żem w ogóle się wepchnęła do tego pociągu, więc nie narzekam aż tak bardzo). W Peczu zahaczyłyśmy jeszcze z Vicą o miejscowego chińczyka (rozmowa z Chiniolem po węgiersku – bezcenne…), a ja zrobiłam szybki obieg centrum w poszukiwaniu sklepu jedzeniem, bo nie zostało mi prawie nic, a tak się składało, że po przyjeździe do Budapesztu miałam niecałą godzinę na dostanie się z Déli na Népliget, żeby przesiąść się w autobus, który następnie zawiózł mnie do Wiednia, więc musiałam zrobić zapas na drogę. W pociągu nie działo się już nic niezwykłego, wszyscy byli zmęczeni i podrzemywali. W Budapeszcie wskoczyłam w metro i szczęśliwie zdążyłam na swój autobus. I tu w zasadzie kończy się historia tegorocznego Rockmaratonu. I tu takie małe potwierdzenie, że rzeczywiście byłam w Wiedniu Oczko

Ogólnie festiwal mi się podobał, zobaczyłam parę zespołów, które znam i lubię, a także poznałam parę nowych, które przypadły mi do gustu. Spędzałam miło czas ze starymi i nowymi znajomymi. Zakosztowałam węgierskiego życia festiwalowego. Pierwsze moje wrażenie było „ależ ten festiwal malutki”, później, gdy zaczęły się koncerty, przestałam na to zwracać uwagę. I zapytana tuż po festiwalu o wrażenia zanosiłabym się achami i ochami, ale w międzyczasie pobyłam dni kilka na naszym Woodstocku, no i (nie)stety po tym wrażeniu Rockmaraton, choć bardzo sympatyczny, wydaje się naprawdę maciupeńki i kameralny.

Na koniec kilka widoczków z Rockmaratonu. Przepraszam, jeśli coś dubluje się z tym, co wstawiałam wcześniej, ale po tak długim czasie już nie bardzo pamiętam, co wstawiałam, a czego nie:
1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11
Odpowiedz




Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości