18-10-2012, 22:02
„Inny kraj, inny klimat”
„Czujemy, że wjechaliśmy w inny kraj, inny klimat” – to zdanie ze „Szkiców piórkiem”, zapomnianego dziś emigracyjnego pisarza Andrzeja Bobkowskiego odnosi się wprawdzie do Francji, ale świetnie oddaje też moje odczucia, gdy mijam węgierską granicę.
Coś w tym jest, że każdy z nas ma jakąś wewnętrzną busolę, taki psychiczny GPS, który sygnalizuje nam, gdzie jesteśmy i czy tam gdzie jesteśmy czujemy się dobrze, czy źle. Czy lubimy to miejsce, czy też nie. Mam w moim mieście dzielnicę, która mnie odpycha, chociaż nic mnie z nią nie wiąże, żadne wspomnienia, żadne traumy, a jednak nie lubię tam jeździć. Podobnie jest z wakacyjnymi wyjazdami. Pamiętam chwalony przez przyjaciół ośrodek nad jeziorem, położony na szczęście niecałe 100 kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Dlaczego na szczęście? Bo gdy przypadkiem znalazłem się tam przejeżdżając, poczułem, że to miejsce nie ma dla mnie korzystnego wpływu, jakoś denerwuje.
Staram się być realistą, nie ulegać modom i przesądom, a jednak myślę, że są zapewne nie odkryte przez naukę zakamarki ludzkiej psychiki, które potrafią odczytać dobrą, bądź złą aurę. Taką aurę czuję zawsze po minięciu węgierskiej granicy. Nie jestem typem obieżyświata, nie lubię podróży dla samej podróży. Oczywiście staram się w czasie wakacyjnych wyjazdów po drodze zobaczyć, to co może być ciekawe. Nie jeżdżę w nocy, bo uważam, że warto poświęcić ten jeden dzień wakacyjnego pobytu na miejscu, aby po drodze zobaczyć coś do czego nigdy nie pojedzie się jako do miejsca docelowego. Zawsze więc z zachwytem patrzę na polskie beskidzko-bieszczadzkie, czy słowackie tatrzańskie krajobrazy widziane z okien samochodu i czasem z krótkich przystanków na trasie.
A jednak, pomimo tych podróżnych atrakcji, od wyjazdu z domu towarzyszy mi delikatne uczucie „reisefieber”. Towarzyszy mi ono podczas większości dalszych, kilkusetkilometrowych, podróży służbowych. A w czasie wakacji czuję "reisefieber" podczas jazdy przez Polskę i Słowację, a niczym dotknięte czarodziejską różdżką mija w pierwszych węgierskich granicznych miejscowościach: Putnok, Tornyosnemeti, czy Satoraljauhely, w zależności od tego jaką trasą jedziemy. Sam zastanawiam się o czym to świadczy. Czy tylko o przeczuciu wakacyjnych przyjemności? Ale w takim razie dlaczego nie odczuwam poczucia odprężenia już od wyjazdu z domu. Żona powiedziała mi kiedyś, że dopiero po minięciu węgierskiej granicy staję się wiele bardziej uśmiechnięty. Coś w tym jest.
Coraz częściej na naszym Forum pojawia się poruszany przez różne osoby wątek marzenia o zamieszkaniu kiedyś na Węgrzech na mniej lub bardziej stały pobyt. Ja też łapię się coraz częściej na takich myślach. Jak miło by było tam zamieszkać. Zostawić polską rzeczywistość i przenieść się tam, gdzie przecież też są problemy: ekonomiczne trudności, polityczne przepychanki, narodowościowe spory, historyczne traumy. Jednak dla takiej osoby jak ja, napiszę w imieniu innych, jak MY – ewentualnych przybyszy z innego kraju, te wszystkie problemy byłyby zapewne nieco oddalone. Oczywiście takie decyzje nie są łatwe. Bieżąca rzeczywistość, wszelakie powiązania zawodowe, rodzinne, logistyczne, finansowe, itp. itd., powodują, że nie tak łatwo przenieść się na kilka lat, a może na całe życie, do innego kraju.
A jednak może warto nie tylko pomarzyć, ale spróbować planować taką życiową rewolucję. Jeśli nie uda się za rok, to może za dwa, może za pięć. Marzenia są po to aby starać się je realizować. A przynajmniej do nich dążyć.
„Inny kraj, inny klimat”. Węgry, chociaż leżą w odrobinę cieplejszej od Polski strefie, nie przyciągają nas chyba klimatem w sensie dosłownym. Zimą nie unikniemy tam zimna, dosięgną nas tam także wiosenne i jesienne chłody. Ale jest jeszcze ważniejsza od tej wyrażonej słupkiem rtęci na termometrze pogoda ducha.
„Czujemy, że wjechaliśmy w inny kraj, inny klimat” – to zdanie ze „Szkiców piórkiem”, zapomnianego dziś emigracyjnego pisarza Andrzeja Bobkowskiego odnosi się wprawdzie do Francji, ale świetnie oddaje też moje odczucia, gdy mijam węgierską granicę.
Coś w tym jest, że każdy z nas ma jakąś wewnętrzną busolę, taki psychiczny GPS, który sygnalizuje nam, gdzie jesteśmy i czy tam gdzie jesteśmy czujemy się dobrze, czy źle. Czy lubimy to miejsce, czy też nie. Mam w moim mieście dzielnicę, która mnie odpycha, chociaż nic mnie z nią nie wiąże, żadne wspomnienia, żadne traumy, a jednak nie lubię tam jeździć. Podobnie jest z wakacyjnymi wyjazdami. Pamiętam chwalony przez przyjaciół ośrodek nad jeziorem, położony na szczęście niecałe 100 kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Dlaczego na szczęście? Bo gdy przypadkiem znalazłem się tam przejeżdżając, poczułem, że to miejsce nie ma dla mnie korzystnego wpływu, jakoś denerwuje.
Staram się być realistą, nie ulegać modom i przesądom, a jednak myślę, że są zapewne nie odkryte przez naukę zakamarki ludzkiej psychiki, które potrafią odczytać dobrą, bądź złą aurę. Taką aurę czuję zawsze po minięciu węgierskiej granicy. Nie jestem typem obieżyświata, nie lubię podróży dla samej podróży. Oczywiście staram się w czasie wakacyjnych wyjazdów po drodze zobaczyć, to co może być ciekawe. Nie jeżdżę w nocy, bo uważam, że warto poświęcić ten jeden dzień wakacyjnego pobytu na miejscu, aby po drodze zobaczyć coś do czego nigdy nie pojedzie się jako do miejsca docelowego. Zawsze więc z zachwytem patrzę na polskie beskidzko-bieszczadzkie, czy słowackie tatrzańskie krajobrazy widziane z okien samochodu i czasem z krótkich przystanków na trasie.
A jednak, pomimo tych podróżnych atrakcji, od wyjazdu z domu towarzyszy mi delikatne uczucie „reisefieber”. Towarzyszy mi ono podczas większości dalszych, kilkusetkilometrowych, podróży służbowych. A w czasie wakacji czuję "reisefieber" podczas jazdy przez Polskę i Słowację, a niczym dotknięte czarodziejską różdżką mija w pierwszych węgierskich granicznych miejscowościach: Putnok, Tornyosnemeti, czy Satoraljauhely, w zależności od tego jaką trasą jedziemy. Sam zastanawiam się o czym to świadczy. Czy tylko o przeczuciu wakacyjnych przyjemności? Ale w takim razie dlaczego nie odczuwam poczucia odprężenia już od wyjazdu z domu. Żona powiedziała mi kiedyś, że dopiero po minięciu węgierskiej granicy staję się wiele bardziej uśmiechnięty. Coś w tym jest.
Coraz częściej na naszym Forum pojawia się poruszany przez różne osoby wątek marzenia o zamieszkaniu kiedyś na Węgrzech na mniej lub bardziej stały pobyt. Ja też łapię się coraz częściej na takich myślach. Jak miło by było tam zamieszkać. Zostawić polską rzeczywistość i przenieść się tam, gdzie przecież też są problemy: ekonomiczne trudności, polityczne przepychanki, narodowościowe spory, historyczne traumy. Jednak dla takiej osoby jak ja, napiszę w imieniu innych, jak MY – ewentualnych przybyszy z innego kraju, te wszystkie problemy byłyby zapewne nieco oddalone. Oczywiście takie decyzje nie są łatwe. Bieżąca rzeczywistość, wszelakie powiązania zawodowe, rodzinne, logistyczne, finansowe, itp. itd., powodują, że nie tak łatwo przenieść się na kilka lat, a może na całe życie, do innego kraju.
A jednak może warto nie tylko pomarzyć, ale spróbować planować taką życiową rewolucję. Jeśli nie uda się za rok, to może za dwa, może za pięć. Marzenia są po to aby starać się je realizować. A przynajmniej do nich dążyć.
„Inny kraj, inny klimat”. Węgry, chociaż leżą w odrobinę cieplejszej od Polski strefie, nie przyciągają nas chyba klimatem w sensie dosłownym. Zimą nie unikniemy tam zimna, dosięgną nas tam także wiosenne i jesienne chłody. Ale jest jeszcze ważniejsza od tej wyrażonej słupkiem rtęci na termometrze pogoda ducha.