Rockmaraton 2012 - az utolsó
#3
Powróciwszy z Wooda, przespawszy wczoraj ~15h i odpracowawszy dziś na słuchawce pańszczyznę, próbując pozbyć się chrypki, zabieram się do kontynuowania Rockmaratonowej relacji.

Dzień 2.
Standardowo spałam najdłużej ze wszystkich i dopóki miałam czym oddychać w namiocie nie wyłaziłam z niego, tym razem prawie do dziesiątej i ta tendencja miała utrzymać się już do samego końca. Prysznic, wycieczka po herbatę, pomidora i kefir, zgarnęłam z namiotu pieczywo, serek i pasztet i udałam się w stronę sceny Rockerek.hu, gdzie już od 11 grały młode folk metalowe zespoły. Byłam tam koło 11:40, więc załapałam się tylko na samiutką końcówkę występu Ankha, siedząc na ławeczce i zjadając śniadanie popatrzyłam na Astura (proszę zwrócić uwagę na stroje publiczności - to nie są dziewczyny i to nie są sukienki Uśmiech) i Isathę. Jakoś zupełnie nie przekonują mnie te kapele do siebie. Może to też kwestia nagłośnienia, ale mimo że pojawiają się jakieś ludowe melodie i instrumenty, ich muzyka robi na mnie wrażenie raczej hałasu, z dużą ilością łomotu i ryku… Nawet nie robiłam im już dalej zdjęć. Zauważyłam za to, że z położonej tuż obok Menedék RockOff Tanyi, gdzie można było pograć w gry, piłkarzyki, karty, pobudować z klocków Lego, wziąć udział w konkursach, wychodzą ludzie z zupkami chińskimi zalanymi wodą. I owszem! Okazało się, że za wolne datki dają również gorącą wodę, kawę, herbatę (wersja węgierska: 2 torebki herbaty Aro na dzbanek wody, ale przynajmniej za prawie darmo), wodę i lemoniadę! Po ich występach wzięłam kubek, łyżkę i zupkę – mój obiad, którą zalano mi gorącą wodą i znów poszłam się chłodzić w cieniu parkowych drzew (miało to już stać się tradycją), jednak słońcu udało się już przypalić mi ramiona. Tam doczekaliśmy późnego popołudnia.

Popołudniu wróciliśmy na teren festiwalu, gdzie na dużej scenie Red Bulla już grał folk metalowy zespół Virrasztók, za którym jakoś nigdy specjalnie nie przepadałam, chociaż chyba powoli zaczynam się przekonywać do jego muzyki. Może to kwestia tego, że ogólnie coraz bardziej przekonuję się do metalu, w który miesza się elektronikę. Chociaż muszę powiedzieć, że nie lubię wciskania takiego ludowego wokalu, białego głosu do muzyki metalowej czy rockowej, jak ma to miejsce w tym zespole.

Później udaliśmy się posłuchać trochę Leandera i Road z dużej sceny Rockélet, ale to tak jednym uchem tylko, przetykając siedzeniem gdzie indziej i pogaduchami. W międzyczasie poszłyśmy z Vicą w miejsce, gdzie odbywały się spotkania z zespołami, bo płyty i inne gadżety podpisywała właśnie rosyjska Arkona. Stwierdziłam, że kij tam, chcę z nimi fotę. A że to Słowianie, to nie wypada gadać w jakichś obcych narzeczach, rzeknę więc po słowiańsku. Więc gdy odezwałam się moim polskawo-rosyjskawym bełkotem popatrzyli na mnie jak na debila, ale zdjęcie udało się zrobić (pozwolę sobie również przytoczyć moje sprostowanie do zdjęcia: "Ja chciałam tu oficjalnie powiedzieć, że to polska flaga jest, tylko się czerwony pasek nie zmieścił, żeby nikt nie pomyślał, że do ruskich z białą flagą przyszłam ;P" Oczko). Czuję po kościach, że skoro zrobiłam z siebie takiego pajaca, to jeszcze nie raz się spotkamy, być może nawet bardziej osobiście.

Na scenie Red Bulla grał tymczasem dość znany amerykański zespół Crowbar, którego jednak nie potrafiłam zdzierżyć na dłużej. Miałam pewne obawy, że może to poskutkować niedopchaniem się do pierwszego rzędu na koncert Arkony, która miała wystąpić tuż po nim, ale na szczęście okazało się, że niewielu było wielbicieli grubego łomotu, którzy postanowili pozostać aby posłuchać słowiańskich, pogańskich dźwięków. Poza tym większość Węgrów ulotniła się na koncert bardzo popularnego zespołu Depresszió, który akurat grał na drugiej dużej scenie i tak bardzo łatwo udało nam się zająć miejsca w pierwszym rzędzie.

Już przy próbach nagłośnienia zrobiło mi się miło, bo wreszcie ktoś mówił do mikrofonu normalnie „raz, raz”. A później było tylko lepiej. Zaczęli od monumentalnego „Arkaima” z ostatniej płyty „Słowo”, w którym poza samym zespołem (gitara, bas, perkusja, instrumenty ludowe, wokal) słychać także chór i orkiestrę symfoniczną (tu z taśmy) i do końca nie odpuszczali. Wokalistka, Masza "Scream" Archipowa, jest prawdziwym zwierzęciem scenicznym, biega, skacze, macha włosami, gra na bębenku, do tego całkiem nieźle śpiewa, a nawet często growluje. W kicaniu po scenie dzielnie towarzyszy jej mąż, gitarzysta Siergiej "Lazar" Atraszkiewicz i spec od instrumentów ludowych – Władimir "Wołk" Rieszetnikow, a basista i perkusista już nie tak szaleńczo, ale bardzo porządnie ich wspierają. Na koncerty zakładają stroje imitujące dawne stroje Słowian. Całość jest bardzo spójna i robi według mnie świetne wrażenie, więc uważam, że od Arkony niejeden mógłby się wiele nauczyć. Mocne i skoczne utwory przetykają bardziej lirycznymi kawałkami, niejednokrotnie opracowaniami ludowych pieśni. Większość Węgrów nie była w stanie zaśpiewać czegokolwiek z ich repertuaru (my z Vicą, rusycystką in spe, byłyśmy lepsze o to „cokolwiek”), ale nie oszczędzała się w pogo. Masza swoją bardzo rosyjsko brzmiącą angielszczyzną pytała co rusz „ar ju redi?”, odliczala „łan, tu, tri!” i zachęcała do zabawy. To był pierwszy koncert Arkony, na którym to słyszałam, bo u nas zawsze używa jakiegoś słowiańskiego pidżynu i wszyscy wiedzą, o co chodzi. Przy piosence „Stienka na stienku”, traktującej o prasłowiańskiej zabawie ku czci Peruna do złudzenia przypominającej dzisiejsze ściany śmierci na koncertach, udało się nawet takową zrobić. Ogólnie koncert bardzo dobry i bardzo energetyczny, ale po Arkonie nie spodziewałam się niczego innego. Nie dziwota więc, że ostatnimi czasy stali się chyba jednym z lepszych rosyjskich muzycznych towarów eksportowych - ich koncerty w Europie stały się już normą (a pamiętam, jak parę lat temu nie zagrali koncertu w Czechach, bo nie dostali wizy...), a ostatnio grali kilka koncertów także w Ameryce!

Później znów się trochę włóczyłam, to tu, to tam, zajrzałam na chwilę na scenę Rockélet, żeby zobaczyć czy podoba mi się Soulfly (nie porwało mnie, więc posłuchałam tylko starego hitu Sepultury legendarnego zespołu frontmana, Maxa Cavalery, „Roots bloody roots”).
I to chyba był ten dzień, że stwierdziłam, że nie mam już siły, więc idę się wykąpać (jedyny raz przed snem) i spać.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Rockmaraton 2012 - az utolsó - przez Lilly Lill - 21-07-2012, 21:40
RE: Rockmaraton 2012 - az utolsó - przez Lilly Lill - 29-07-2012, 18:02
RE: Rockmaraton 2012 - az utolsó - przez Lilly Lill - 07-08-2012, 1:26
RE: Rockmaraton 2012 - az utolsó - przez Lilly Lill - 02-09-2012, 20:55



Użytkownicy przeglądający ten wątek: 3 gości