11-08-2012, 0:17
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 11-08-2012, 0:21 przez Lilly Lill.)
Zapomniałam dodać, że poprzedniego dnia zanim zabrałam się za gry i zabawy, najpierw kupiłam algidowego loda na patyku, z którego wyczytałam, że właśnie wygrałam następnego (niestety koniec końców nie wymieniłam go na loda, bo nie miałam gdzie, ale ważny jest do końca sierpnia, więc jeśli ktoś wybiera się jeszcze na Węgry, to mogę go przekazać, co się będzie marnował - na pw możemy dogadać szczegóły), a później zakupiłam w słynnej knajpce Casanova w parku puszkę piwa Soproni, na którego zawleczce ukazał mi się napis głoszący, że wygrałam kolejną puszkę (to wymienię we wrześniu). Stwierdziłam, że szczęście mi sprzyja i trzeba to wykorzystać, stąd moje zaangażowanie w gry. Casanova poza tym słynie m. in. z tego, że poza napojami mniej i bardziej alkoholowymi można w niej kupić za 100 ft pyszną kromkę chleba ze smalcem, papryką i czerwoną cebulką.
A wieczorem wdepnęłam jeszcze na chwilę do namiotu Zúzdy, gdzie codziennie od 20 do północy odbywało się karaoke. Miałam ochotę zaśpiewać nawet coś po polsku, ale nie mogli podłączyć mojej mp3, żeby z niej ściągnąć muzykę, więc stanęło na „Nyolc óra munka” ;]
DZIEŃ 4.
I tym razem dzień zaczął się podobnie jak poprzednie – prysznic, śniadanie przy porannych koncertach. Od upału mój przetrzymywany w przedsionku namiotu serek topiony stał się twarożkiem. Na porannym koncercie udało mi się wreszcie odnaleźć poszukiwanego przeze mnie w konkursie Arcvadász chłopca, niedługo później znalazłam kolejną osobę i zachwycona, że mi tak dobrze idzie zabrałam się za trzecią. Niestety, trafiłam szczupłego, długowłosego chłopaka z bródką – takiego samego jak ok. 10% uczestników festiwalu, więc po paru przejściach przez teren festiwalu i park przerzuciłam się na Jelképvadász (mnie w tym czasie znaleźli już ze cztery razy...). Tu znów upolowałam kilka obrazków: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9 i dostałam kolejną przypinkę. Inni zajmowali się w tym czasie innymi rozrywkami. Później w parku szprycerek albo wino z colą, obiadek i znów na koncerty.
Wróciłam tym razem trochę wcześniej, bo o 17.00 na scenie Rockerek.hu grał zespół Tűzmadár, prezentujący dość klasyczne wydanie heavy metalu, za którym właściwie nie przepadam, ale lubię kilka ich piosenek i wokalista jest nawet całkiem do rzeczy . Zespół śpiewa w języku węgierskim, ale mieli taką chwilę w swojej karierze, że próbowali tu i tam występować z tekstami anglojęzycznymi pod nazwą Flameborn. Chyba ze 4 lata temu zawitali tak nawet do Warszawy, ale nie znałam ich i stwierdziłam wtedy, że jak mają śpiewać po angielsku to nuda i nie idę. Zresztą miałam okazję widzieć ich później parokrotnie jako Tűzmadára w Budapeszcie z całkiem udanymi koncertami. Tym razem, niestety, nie dość, że nagłośnienie było zupełnie spaprane, to jeszcze nie zagrali moich ulubionych kawałków, więc trochę się rozczarowałam.
Potem wpadłam na chwilę na koncert Bloody Roots, nowego zespołu wokalisty Moby Dicka, który tworzy m. in. ze swoim synem, a teksty pisze im często András Ficzek, wokalista Dalriady, ale jakoś nie byłam zbyt przekonana do tej muzyki, więc skończyło się na piciu siedmiogrodzkiej palinki na końcu namiotu, a potem poszłam do festiwalowego sklepiku kupić sobie przypinkę z węgierską flagą i szprycerek.
Po Bloody Roots na scenie miała wystąpić kolejna rodzima gwiazda – zespół Wisdom, którego nazwę Węgrzy wymawiają uroczo: "vízdom" . Nazwa zespołu była mi znana, obiło mi się gdzieś w Internecie o oczy, że zespół ma jechać nawet na jakąś trasę po Europie i to z nie byle kim, bo z Sabatonem i Eluveitie, czegoś tam słuchałam na jutubie, ale jakoś tak, jak to na ogół z power metalem bywa, nie przykuł na dłużej mojej uwagi. I tym razem nie nastawiałam się na ten występ, zostałam jednak znów namówiona przez koleżanki i okazało się, że naprawdę warto było zostać. Chłopaki zagrali naprawdę świetny koncert, dali z siebie dużo. Było mocno, z przytupem, ale melodyjnie i z pomysłem. Moją uwagę zwrócił naprawdę dobry wokalista, chociaż trochę dziwnym wydało mi się, że za kolumną głośnikową ukryli drugiego, który nie był odziany w strój sceniczny i dorabiał tylko chórki, ale nie mnie decydować o tym, gdzie się kogo stawia... Podsumowując: dobry koncert i myślę, że za granicą mają szansę na zyskanie sobie większej gromadki fanów, szczególnie, że śpiewają po angielsku.
Na koniec postanowiłam wpaść na koncert fińskiej gwiazdy wieczoru – Stratovariusa. Twórczość zespołu nie była mi zbyt znana (koniec końców okazało się, że znałam tylko jedną z piosenek granych na koncercie), ale skoro i tak miałam zapłacone za wstęp na koncert, to stwierdziłam, że wpadnę zobaczyć gwiazdę power metalu. Ten występ jednak mnie nie porwał, nawet dłużyło mi się chwilami, a i nagłośnienie nie było fantastyczne. Ogólnie było zagrane bardzo poprawnie, ale bez fajerwerków, może to kwestia wieku muzyków. Ja stwierdziłam, że Wisdom podobał mi się zdecydowanie bardziej, a ludzie bardziej obeznani w twórczości Stratovariusa mówili, że wokalista śpiewał bardzo słabo jak na siebie i to bardzo obniżyło jakość występu.
I tak upłynął przedostatni koncertowy dzień Rockmaratonu.
A wieczorem wdepnęłam jeszcze na chwilę do namiotu Zúzdy, gdzie codziennie od 20 do północy odbywało się karaoke. Miałam ochotę zaśpiewać nawet coś po polsku, ale nie mogli podłączyć mojej mp3, żeby z niej ściągnąć muzykę, więc stanęło na „Nyolc óra munka” ;]
DZIEŃ 4.
I tym razem dzień zaczął się podobnie jak poprzednie – prysznic, śniadanie przy porannych koncertach. Od upału mój przetrzymywany w przedsionku namiotu serek topiony stał się twarożkiem. Na porannym koncercie udało mi się wreszcie odnaleźć poszukiwanego przeze mnie w konkursie Arcvadász chłopca, niedługo później znalazłam kolejną osobę i zachwycona, że mi tak dobrze idzie zabrałam się za trzecią. Niestety, trafiłam szczupłego, długowłosego chłopaka z bródką – takiego samego jak ok. 10% uczestników festiwalu, więc po paru przejściach przez teren festiwalu i park przerzuciłam się na Jelképvadász (mnie w tym czasie znaleźli już ze cztery razy...). Tu znów upolowałam kilka obrazków: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9 i dostałam kolejną przypinkę. Inni zajmowali się w tym czasie innymi rozrywkami. Później w parku szprycerek albo wino z colą, obiadek i znów na koncerty.
Wróciłam tym razem trochę wcześniej, bo o 17.00 na scenie Rockerek.hu grał zespół Tűzmadár, prezentujący dość klasyczne wydanie heavy metalu, za którym właściwie nie przepadam, ale lubię kilka ich piosenek i wokalista jest nawet całkiem do rzeczy . Zespół śpiewa w języku węgierskim, ale mieli taką chwilę w swojej karierze, że próbowali tu i tam występować z tekstami anglojęzycznymi pod nazwą Flameborn. Chyba ze 4 lata temu zawitali tak nawet do Warszawy, ale nie znałam ich i stwierdziłam wtedy, że jak mają śpiewać po angielsku to nuda i nie idę. Zresztą miałam okazję widzieć ich później parokrotnie jako Tűzmadára w Budapeszcie z całkiem udanymi koncertami. Tym razem, niestety, nie dość, że nagłośnienie było zupełnie spaprane, to jeszcze nie zagrali moich ulubionych kawałków, więc trochę się rozczarowałam.
Potem wpadłam na chwilę na koncert Bloody Roots, nowego zespołu wokalisty Moby Dicka, który tworzy m. in. ze swoim synem, a teksty pisze im często András Ficzek, wokalista Dalriady, ale jakoś nie byłam zbyt przekonana do tej muzyki, więc skończyło się na piciu siedmiogrodzkiej palinki na końcu namiotu, a potem poszłam do festiwalowego sklepiku kupić sobie przypinkę z węgierską flagą i szprycerek.
Po Bloody Roots na scenie miała wystąpić kolejna rodzima gwiazda – zespół Wisdom, którego nazwę Węgrzy wymawiają uroczo: "vízdom" . Nazwa zespołu była mi znana, obiło mi się gdzieś w Internecie o oczy, że zespół ma jechać nawet na jakąś trasę po Europie i to z nie byle kim, bo z Sabatonem i Eluveitie, czegoś tam słuchałam na jutubie, ale jakoś tak, jak to na ogół z power metalem bywa, nie przykuł na dłużej mojej uwagi. I tym razem nie nastawiałam się na ten występ, zostałam jednak znów namówiona przez koleżanki i okazało się, że naprawdę warto było zostać. Chłopaki zagrali naprawdę świetny koncert, dali z siebie dużo. Było mocno, z przytupem, ale melodyjnie i z pomysłem. Moją uwagę zwrócił naprawdę dobry wokalista, chociaż trochę dziwnym wydało mi się, że za kolumną głośnikową ukryli drugiego, który nie był odziany w strój sceniczny i dorabiał tylko chórki, ale nie mnie decydować o tym, gdzie się kogo stawia... Podsumowując: dobry koncert i myślę, że za granicą mają szansę na zyskanie sobie większej gromadki fanów, szczególnie, że śpiewają po angielsku.
Na koniec postanowiłam wpaść na koncert fińskiej gwiazdy wieczoru – Stratovariusa. Twórczość zespołu nie była mi zbyt znana (koniec końców okazało się, że znałam tylko jedną z piosenek granych na koncercie), ale skoro i tak miałam zapłacone za wstęp na koncert, to stwierdziłam, że wpadnę zobaczyć gwiazdę power metalu. Ten występ jednak mnie nie porwał, nawet dłużyło mi się chwilami, a i nagłośnienie nie było fantastyczne. Ogólnie było zagrane bardzo poprawnie, ale bez fajerwerków, może to kwestia wieku muzyków. Ja stwierdziłam, że Wisdom podobał mi się zdecydowanie bardziej, a ludzie bardziej obeznani w twórczości Stratovariusa mówili, że wokalista śpiewał bardzo słabo jak na siebie i to bardzo obniżyło jakość występu.
I tak upłynął przedostatni koncertowy dzień Rockmaratonu.