Znajoma studentka podjęła praktykę z Erazmusa w Walencji. Załatwiła nam wszystkie formalności na swoim terenie - nocIegi na prywatnych kw@terach, bilety autobusowe, podpowiedziała też tanie połączenie lotnicze. Do Alicante, bo Walencja i Barcelona są w wakacje oblężone - trzeba było planować rok wcześniej. Z Krakowa - bo Jasionka do Hiszpanii ostatnio nie odprawia. W sierpniowe popołudnie wyruszamy koleją żelazną do Balic.
Mam dość oryginalną walizkę na netbooka - z napisem BOSCH - i na lotnisku oficer SG pyta, czy zamierzam wziąć do samolotu wiertarkę. Domyślałem się, że ostrych wierteł nie wolno - okazuje się, że wiertarek też, jak najbardziej serio. Więc ja przechodzę do kontry i pytam oficera, czy jest zakaz na drukarki 3D. Nie ma! Taką drukarką można sobie na pokładzie samolotu wydrukować nóż, siekierę czy nawet plastikowy pistolet! Choć z nabojem byłby problem - prochu chyba nie da się wydrukować z typowego knota do drukarek, a knot trotylowy mógłby zostać wykryty na kontroli. Ograniczeniem mogłaby też być pojemność akumulatora maszynki, bo na akumulatory w bagażu są limity. I wyobrażam sobie brodatych terrorystów podających jeden drugiemu przez rzędy foteli powerbanki i baterie wyjęte ze smartfonów, aby dodrukować trzonek maczety... Uwagę służb wzbudza też nasz zafoliowany twarożek - został przebadany pod kątem zawartości substancji psychoaktywnych. Po odwiedzinach w sklepie wolnocłowym wznosimy się w powietrze, by tuż przed północą wyjść na rozgrzaną płytę lotniska Alicante.
Do miasta musimy się dostać taksówką, gdyż ostatni kurs autobusowy jest równo z dobranocką dla kur. Do tego zwiesiła mi się komórka, a taki incydent doprowadza mnie do gorączki, na kolację jest ostra pizza, więc o mało nie wykipiałem. W końcu rano udało się odzyskać kontakt ze światem.
nasz pokój:
widok z okna:
Po d0mowym śniadaniu wyruszamy na podbój Alicante. Naszą uwagę zwraca twierdza na wysokiej górze - postanawiamy się tam wspiąć, ale przypadkiem trafiamy na windę, która zawozi nas na sam szczyt.
Zamek jest w znacznej części rekonstrukcją - z plansz i wyświetlanego na ekspozycji filmu dowiadujemy się, że wieki temu został wysadzony w powietrze podczas oblężenia.
Podziwiamy widoki na miasto i morze.
Jednocześnie studentka przekazuje nam swoje spostrzeżenia. Alicante jest o wiele czystszym i sympatyczniejszym miastem od Walencji. Hiszpanie żyją sobie na luzie, nie przemęczają się i celebrują sjestę. W mieście, przy drogach i na lotnisku nie widać żadnych reklam ani billboardów. A studentka kształci się na kierunku marketingowo-produktowo-brandingowym (mam nadzieję, że nie napisałem jakiejś herezji). Przypomina mi się dowcip o dwóch przedstawicielach handlowych branży obuwniczej. Gdy znaleźli się w Afryce, jeden natychmiast stwierdził, że tu nic nie zarobi, bo ludzie chodzą boso, drugi uznał, że wszyscy Afrykanie to jego potencjalni klienci.
Schodzimy ze wzgórza pieszo i udajemy się na plażę.
Sto metrów drobnego piaseczku i ciepłe morze. Kąpiel i opalanie pod opieką ratownika, a wieczorem autobus zawozi nas do Walencji.
Mam dość oryginalną walizkę na netbooka - z napisem BOSCH - i na lotnisku oficer SG pyta, czy zamierzam wziąć do samolotu wiertarkę. Domyślałem się, że ostrych wierteł nie wolno - okazuje się, że wiertarek też, jak najbardziej serio. Więc ja przechodzę do kontry i pytam oficera, czy jest zakaz na drukarki 3D. Nie ma! Taką drukarką można sobie na pokładzie samolotu wydrukować nóż, siekierę czy nawet plastikowy pistolet! Choć z nabojem byłby problem - prochu chyba nie da się wydrukować z typowego knota do drukarek, a knot trotylowy mógłby zostać wykryty na kontroli. Ograniczeniem mogłaby też być pojemność akumulatora maszynki, bo na akumulatory w bagażu są limity. I wyobrażam sobie brodatych terrorystów podających jeden drugiemu przez rzędy foteli powerbanki i baterie wyjęte ze smartfonów, aby dodrukować trzonek maczety... Uwagę służb wzbudza też nasz zafoliowany twarożek - został przebadany pod kątem zawartości substancji psychoaktywnych. Po odwiedzinach w sklepie wolnocłowym wznosimy się w powietrze, by tuż przed północą wyjść na rozgrzaną płytę lotniska Alicante.
Do miasta musimy się dostać taksówką, gdyż ostatni kurs autobusowy jest równo z dobranocką dla kur. Do tego zwiesiła mi się komórka, a taki incydent doprowadza mnie do gorączki, na kolację jest ostra pizza, więc o mało nie wykipiałem. W końcu rano udało się odzyskać kontakt ze światem.
nasz pokój:
widok z okna:
Po d0mowym śniadaniu wyruszamy na podbój Alicante. Naszą uwagę zwraca twierdza na wysokiej górze - postanawiamy się tam wspiąć, ale przypadkiem trafiamy na windę, która zawozi nas na sam szczyt.
Zamek jest w znacznej części rekonstrukcją - z plansz i wyświetlanego na ekspozycji filmu dowiadujemy się, że wieki temu został wysadzony w powietrze podczas oblężenia.
Podziwiamy widoki na miasto i morze.
Jednocześnie studentka przekazuje nam swoje spostrzeżenia. Alicante jest o wiele czystszym i sympatyczniejszym miastem od Walencji. Hiszpanie żyją sobie na luzie, nie przemęczają się i celebrują sjestę. W mieście, przy drogach i na lotnisku nie widać żadnych reklam ani billboardów. A studentka kształci się na kierunku marketingowo-produktowo-brandingowym (mam nadzieję, że nie napisałem jakiejś herezji). Przypomina mi się dowcip o dwóch przedstawicielach handlowych branży obuwniczej. Gdy znaleźli się w Afryce, jeden natychmiast stwierdził, że tu nic nie zarobi, bo ludzie chodzą boso, drugi uznał, że wszyscy Afrykanie to jego potencjalni klienci.
Schodzimy ze wzgórza pieszo i udajemy się na plażę.
Sto metrów drobnego piaseczku i ciepłe morze. Kąpiel i opalanie pod opieką ratownika, a wieczorem autobus zawozi nas do Walencji.