Rozstrzelany, zakatowany na śmierć, pogrzebany w zbiorowej mogile. Żyje, by świadczyć – na łamach nowego wydania tygodnika „wSieci” wyjątkowa rozmowa Grzegorza Górnego z László Dózsą, uczestnikiem węgierskiego powstania antykomunistycznego w 1956 roku.
Gdy na Węgrzech wybuchło powstanie, miałem 14 lat. Brałem w nim udział jak wielu chłopaków w naszym wieku. Kiedy najechała nas Armia Sowiecka, broniliśmy się, wierząc, że przyjdą nam na pomoc siły ONZ. 5 listopada na Halę Mody, gdzie walczyłem, poszło bardzo mocne uderzenie pancerne. Nie mieliśmy szans. Wzięto nas do niewoli i postawiono pod ścianą domu przy ul. Rakocziego. Naprzeciw stanął sowiecki pluton egzekucyjny. Zaczęto do nas strzelać. Potem rzucano granaty. Wszyscy zginęli. Przeżyłem jako jedyny, choć myślano, że nie żyję. Leżałem wśród poszatkowanych zwłok i wyglądałem jak martwy. Do dziś noszę w głowie dwa odłamki i nie słyszę na jedno ucho. Gdy Rosjanie odeszli, zjawili się węgierscy cywile, którzy poszukiwali ocalałych. Znaleźli mnie i tak trafiłem do szpitala przy ul. Szövetség – mówi w rozmowie z Grzegorzem Górnym László Dózsa.
Większość Polaków niestety nie zdaje sobie sprawy z ogromu zbrodni, jakich dopuszczali się na Węgrzech tamtejsi komuniści i Sowieci.
To jednak nie był koniec. Po szpitalach chodzili funkcjonariusze AVH (węgierskiej bezpieki) i zabierali tych, których podejrzewali o udział w powstaniu. Ledwo więc zostałem odratowany, a już mnie aresztowano. Podczas przesłuchania byłem bity. W pewnym momencie śledczy kopnął mnie tak mocno w głowę, że… umarłem. To znaczy znalazłem się w stanie śmierci klinicznej i jako martwego wywieziono mnie na cmentarz. Rzucono moje ciało do zbiorowej mogiły przy ul. Fiume. Grabarz, który zasypywał zwłoki niegaszonym wapnem, zobaczył jednak, że jedno ciało się porusza. Zawiózł mnie do szpitala przy ul. Szabolcs, gdzie byłem operowany przez osiem godzin. Uratowano mnie. Do dziś oprócz dwóch odłamków noszę w czaszce metalową płytkę — wspomina László Dózsa.
Dózsa wspomina także Polaków, którzy w 1956 roku, jak 100 lat wcześniej, przedostali się do Węgier, by walczyć o wyzwolenie bratniego narodu spod jarzma komunizmu.
Gdy na Węgrzech wybuchło powstanie, miałem 14 lat. Brałem w nim udział jak wielu chłopaków w naszym wieku. Kiedy najechała nas Armia Sowiecka, broniliśmy się, wierząc, że przyjdą nam na pomoc siły ONZ. 5 listopada na Halę Mody, gdzie walczyłem, poszło bardzo mocne uderzenie pancerne. Nie mieliśmy szans. Wzięto nas do niewoli i postawiono pod ścianą domu przy ul. Rakocziego. Naprzeciw stanął sowiecki pluton egzekucyjny. Zaczęto do nas strzelać. Potem rzucano granaty. Wszyscy zginęli. Przeżyłem jako jedyny, choć myślano, że nie żyję. Leżałem wśród poszatkowanych zwłok i wyglądałem jak martwy. Do dziś noszę w głowie dwa odłamki i nie słyszę na jedno ucho. Gdy Rosjanie odeszli, zjawili się węgierscy cywile, którzy poszukiwali ocalałych. Znaleźli mnie i tak trafiłem do szpitala przy ul. Szövetség – mówi w rozmowie z Grzegorzem Górnym László Dózsa.
Większość Polaków niestety nie zdaje sobie sprawy z ogromu zbrodni, jakich dopuszczali się na Węgrzech tamtejsi komuniści i Sowieci.
To jednak nie był koniec. Po szpitalach chodzili funkcjonariusze AVH (węgierskiej bezpieki) i zabierali tych, których podejrzewali o udział w powstaniu. Ledwo więc zostałem odratowany, a już mnie aresztowano. Podczas przesłuchania byłem bity. W pewnym momencie śledczy kopnął mnie tak mocno w głowę, że… umarłem. To znaczy znalazłem się w stanie śmierci klinicznej i jako martwego wywieziono mnie na cmentarz. Rzucono moje ciało do zbiorowej mogiły przy ul. Fiume. Grabarz, który zasypywał zwłoki niegaszonym wapnem, zobaczył jednak, że jedno ciało się porusza. Zawiózł mnie do szpitala przy ul. Szabolcs, gdzie byłem operowany przez osiem godzin. Uratowano mnie. Do dziś oprócz dwóch odłamków noszę w czaszce metalową płytkę — wspomina László Dózsa.
Dózsa wspomina także Polaków, którzy w 1956 roku, jak 100 lat wcześniej, przedostali się do Węgier, by walczyć o wyzwolenie bratniego narodu spod jarzma komunizmu.