Liczba postów: 50
Liczba wątków: 2
Dołączył: 05.01.2019
Reputacja:
34
Jak pisałam w moim pierwszym powitalnym poście, moim głównym obiektem zainteresowań jest kraj tak odległy, że za nim już tylko wrony zawracają, czyli Japonia. Owszem, uwielbiam ją, ma wspaniałą kulturę i bogate dziedzictwo, jest wspaniałym obiektem badań (piszę doktorat o współczesnych problemach społecznych w Japonii... między innymi...), poza tym byłam tam, nawet dwa razy, na tyle długo, że do dzisiaj mam dosyć i po kilkunastu latach oraz setkach przeczytanych książek i artykułów "o Japonii" do doktoratu zaczęłam zadawać sobie pytanie : ileż można? I tu moje oczka zwróciły się ku innemu krajowi, znacznie bliższemu. Miało na to wpływ kilka czynników, których może nie będę tu przytaczać, bo wszyscy usną, zanim w ogóle dojdę do meritum w tym poście. Wybaczcie ten przydługi wstęp, ale jeszcze jakieś 1,5 roku temu, kiedy moja fascynacja Węgrami dopiero nieśmiało kiełkowała, nie myślałam, że zabrnie na tyle daleko, że kiedyś tam pojadę. Wszak pięknych krajów i regionów na świecie jest całe mnóstwo, a jednak nie każdy ma czas, środki, możliwości czy po prostu chęci żeby, jak to się powszechnie przyjęło mówić, rzucić wszystko i jechać w... A jednak ja właśnie tak zrobiłam! Tak się doskonale złożyło, że 3 dni przed zaplanowanym wyjazdem udało mi się napisać cały doktorat, a wyjazd do Budapesztu stał się nagrodą za wiele miesięcy wylewania krwi, potu i łez nad stertami opasłych tomiszczy. Okazją był też koncert mojego ulubionego artysty. Ogólnie w Budapeszcie spędziłam zaledwie 1,5 dnia, z czego zwiedzanie zajęło mi tylko pół dnia, miałam tylko jeden nocleg. Moje zwiedzanie ograniczyło się do krótkiej, ale jakże intensywnej i pełnej wrażeń przebieżki od dworca Keleti do Várkert-bazár, skąd pojechałam do hotelu i na koncert. Tak, wiem, istnieje coś takiego jak komunikacja miejska w Budapeszcie, podobno całkiem sprawna, i nawet mają cztery linii metra, ale po drodze chciałam zahaczyć o kilka miejsc i po dokonaniu karkołomnych kalkulacji stwierdziłam, że lepiej będzie po prostu iść naprzód na piechotę niż podjeżdżać po 1-2 przystanki. Samo czekanie na tramwaje/metro i dojście do/z przystanków zajęłoby tyle samo. Uzbrojona w aparat niczym Rambo w karabin maszynowy i plecak wyładowany ekwipunkiem przydatnym na okazje od apokalipsy zombie aż po eleganckie wyjście, zaczęłam swoje instant-zwiedzanie: Plac Franciszka Liszta i Akademia Muzyczna, aleja Andrassy'ego (niestety opera przy alei była całkowicie zasłonięta, jakaś renowacja czy coś), Bazylika św. Stefana, Plac Wolności, hala targowa Balvaros Piac i oczywiście Parlament. Ze względu na czas, a raczej jego brak, zwiedzanie polegało tylko na intensywnym opstrykaniu każdego budynku z zewnątrz (oprócz hali, gdzie posiliłam się gulaszem, jak na typowego turystę przystało). Trochę jak japoński turysta, który robi milion zdjęć na minutę i biegnie dalej (chyba jednak ta Japonia weszła mi w krew ). Niemniej mimo tak wyśrubowanego czasu, stojąc na placu przed Parlamentem, myślałam "WOW, jestem tu! Jestem w Budapeszcie! Ale czad! Niech mnie ktoś uszczypnie!" Zaprawdę powiadam Wam, nawet półtora roku w Japonii i zwiedzenie tam wszystkich zarówno najbardziej turystycznych, jak i najbardziej zapyziałych i podejrzanych zakątków tak mnie nie ucieszyło, jak stanie niczym żółwik, z wielkim plecakiem i twarzą wyglądającą jak kupa po kilkukilometrowym "spacerze" po budapesztańskich ulicach . I mogę powiedzieć tylko jedno, że CHCĘ WIĘCEJ!!! Zwłaszcza, że jest tyle miejsc, które chciałabym jeszcze zobaczyć i zwiedzić, również od środka! No i nie udało mi się zjeść mojego ulubionego langosza, którego zarzekałam się zjeść!
Wiem, że moja relacja pewnie dla stałych bywalców forum nie jest niczym odkrywczym, ot kolejna turystka, która w biegu zaliczyła najbardziej oklepane miejsca. Ale dla mnie to była naprawdę niesamowita wyprawa. Po pierwsze, to był mój pierwszy wyjazd na koncert poza Polską. Po drugie, po raz pierwszy pojechałam do miejsca, które znam dość pobieżnie, bo tylko z przewodników i góra czterech książek, w dodatku bez znajomości języka (poza angielskim), a nie - jak Japonię - z wieloletnich badań, z których znam ten kraj w niektórych aspektach lepiej, niż jego mieszkańcy (i czytam "krzaczki"). Po trzecie, z racji tego, że to było 3 dni po napisaniu doktoratu, to było naprawdę niesamowite uczucie wreszcie wypuścić się w świat po miesiącach niemal całkowitej izolacji, jak Japonia w czasie rządów Tokugawów . Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości nadarzy się podobna okazja i tym razem uda mi się zobaczyć/zwiedzić/spróbować/zjeść/doświadczyć znacznie więcej!
Liczba postów: 3,683
Liczba wątków: 85
Dołączył: 13.09.2012
Reputacja:
2,444
Super! Szkoda, że wyczerpałem punkty na dziś! I czekam na relacje z tych kolejnych wyjazdów!
Są tacy, którzy uważają, że japońskie krzaczki to nic wobec języka węgierskiego, który jest nie do pojęcia.
Są tacy, którzy przewodnik po odwiedzanym kraju czy mieście zaczynają czytać dopiero po powrocie.
Czy "Chłopcy z Placu Broni" to jedna z tych czterech książek?
Liczba postów: 50
Liczba wątków: 2
Dołączył: 05.01.2019
Reputacja:
34
Fakt, japoński wbrew pozorom jest dość prosty, tylko pismo trudniejsze, niekiedy poziomy formalności też są denerwujące. Żeby było ciekawie, japoński jest językiem aglutynacyjnym. Jak węgierski .
Z "Chłopcami" to może będzie pięć książek, ale tę czytałam tak dawno, że nawet o niej zapomniałam. To chyba była kiedyś lektura szkolna?
Nie wiem, kiedy będą kolejne wyjazdy. Może po obronie? Ale to jeszcze trochę potrwa, jeszcze rozliczenia, recenzje, egzaminy...
Liczba postów: 3,683
Liczba wątków: 85
Dołączył: 13.09.2012
Reputacja:
2,444
Nasze forum powoli staje się elitą intelektualną. Trzymamy kciuki. "Chłopcy" byli lekturą, ale miałem tu lukę w wykształceniu, przeczytałem w całości dopiero niedawno. Co do agluty... nie mam własnego poglądu na sprawę, ale Ci wierzę na słowo.
Liczba postów: 50
Liczba wątków: 2
Dołączył: 05.01.2019
Reputacja:
34
W bardzo wielkim skrócie w języku aglutynacyjnym różne formy gramatyczne są tworzone poprzez dodawanie kolejnych prefiksów lub sufiksów do rdzenia wyrazu. Czasem może być nawet kilka naraz, jeden po drugim, a każdy może mieć tylko jedną funkcję określoną przez daną formę gramatyczną. Niestety trudno mi powiedzieć, jak to działa w j. węgierskim, bo go nie znam, mogłabym podać tylko przykład z japońskiego . Dla porównania j. polski to język fleksyjny. Tyle pamiętam z wykładu językoznawczego milion lat temu .
Liczba postów: 423
Liczba wątków: 21
Dołączył: 18.02.2012
Reputacja:
138
Bardzo chcę odpowiedzieć, tylko obawiam się, że będzie obok tematu, więc adminów proszę o czujność i ewentualne przeniesienie wątku.
Zgodnie z tytułem mam do powiedzenia tyle, że to świetnie wykorzystane pół dnia w Budapeszcie. Gratuluję przy tym lekkiego pióra, esencjonalności i poczucia humoru.
Z całego serca gratuluję Ci napisania doktoratu i bardzo trzymam kciuki za resztę zmagań i obronę!
Ja skończyłam dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Na 3. roku przy wyróżniającej się średniej była możliwość bezpłatnego studiowania na drugim kierunku. Ja bardzo chciałam SiMR na Politechnice (Silniki i Maszyny Rolnicze), ale za dużo matematyki musiałabym nadganiać. Dokształcałam się we własnym zakresie, żeby zostać dziennikarką motoryzacyjną.
Moich dwóch przyjaciół z roku wybrało japonistykę. Jeden odpadł po pół roku, drugi po roku, ale za to znalazł żonę. Marta zrobiła doktorat na japonistyce, wielokrotnie była na stypendium. Bardzo się przyjaźnimy i oczywiście oni też kibicowali mojej przeprowadzce na Węgry, bardzo podziwiając, jak się tego cholernego węgierskiego nauczyłam.
Ale trzeba wiedzieć, że japoński i węgierski to dwa najtrudniejsze języki na świecie. Nie ma co z tym dyskutować, udowodnione naukowo. Mieliśmy też okazję podyskutować, podzielić się doświadczeniami, skąd się te trudności biorą.
Aglutynacyjność to jedno. To jest w uproszczeniu „coś mi do dupy przyrasta”. Zamiast „na stole” to „stolena”, albo jeszcze lepiej „stolemoimna”. Gorszy jest według mnie przestawiony szyk zdania, że mówi się „od tyłu”. Czyli zamiast „szklanka stoi na stole” – „stole na szklanka stoi”. Przy dość prostych zdaniach wydaje się to do ogarnięcia, przy dłuższych wywodach Europejczyk traci wątek w połowie.
Zawsze dobrą radą jest „nie tłumaczyć” tylko „myśleć” w danym języku. Myśleć po węgiersku, a pewnie i po japońsku, to jak przepłynąć ocean. Totalna abstrakcja.
Liczba postów: 50
Liczba wątków: 2
Dołączył: 05.01.2019
Reputacja:
34
(18-06-2019, 19:13)Helka Travel napisał(a): To jest w uproszczeniu „coś mi do dupy przyrasta”
Lepiej bym tego nie ujęła .
Poza tym zgadzam się podpisuje wszystkimi łapkami pod tym, co napisałaś o językach i ich nauce (chociaż nadal uważam, że japoński może być odrobinę łatwiejszy od węgierskiego ). W japońskim dochodzi jeszcze kwestia tego, że można powiedzieć "szklanka-na-stole-stoi", ale też "szanowna-szklanka-na stole-spoczywa" tudzież "jaśnie wielmożnego pana prezesa szanowna-szklanka-na-stole raczy łaskawie spoczywać" (wiem, że po polsku to brzmi bez sensu, po japońsku w sumie trochę też, ale mam nadzieję, że różnica jest jasna, bo wiele zdań może wyglądać na podobnej zasadzie). Do tego dochodzą znaki, które wbrew pozorom nie oznaczają jednego słowa. Każdy znak może mieć nawet po kilka czytań w zależności od tego w jakiej kombinacji się go używa, niektóre mają tylko dwa, niektóre jedno, ale są takie, które mają po 5 i 8 czytań, a każde z nich będzie znaczyło co innego. Chaos i pożoga.
Ja chyba nigdy nie nauczyłam się myśleć po japońsku. Jasne, znam ten język, jestem w stanie czytać potrzebne materiały i wyszukiwać informacje, dogadać się na niezbyt skomplikowane tematy (fizyka kwantowa odpada) i raz nawet udało mi się zrobić 1,5-godzinną prezentację w japońskim domu kultury (do tej pory nie wiem, jak tego dokonałam), ale zawsze powtarzam, że jestem kulturoznawcą, a nie filologiem .
Skoro już jesteśmy przy języku, to może jednak kontynuuję wątek i powiem, że na koncercie, na który pojechałam, to właśnie język był największym problemem, bo każdy utwór był zapowiedziany w lokalnym narzeczu. Najgorzej było, gdy muzyk powiedział jakiś dowcip, cała sala ryczy ze śmiechu, a ja siedzę jak mała sówka i rozglądam się wielkimi oczkami dookoła nie kumając ani słowa. Na szczęście większość utworów znałam i wiedziałam, jak były zapowiadane z innych koncertów (w Polsce, komentowanych po angielsku) .
Liczba postów: 3,683
Liczba wątków: 85
Dołączył: 13.09.2012
Reputacja:
2,444
Liczba postów: 423
Liczba wątków: 21
Dołączył: 18.02.2012
Reputacja:
138
(18-06-2019, 20:31)Valka napisał(a): Chaos i pożoga.
Ja chyba nigdy nie nauczyłam się myśleć po japońsku.
(...)
Najgorzej było, gdy muzyk powiedział jakiś dowcip, cała sala ryczy ze śmiechu, a ja siedzę jak mała sówka i rozglądam się wielkimi oczkami dookoła nie kumając ani słowa.
Oczywiście, że chaos i pożoga. I nie chodzi o to, żeby się licytować. Znam angielski, niemiecki, włoski, rosyjski, francuski w zarysie. Większość z tych języków biernie, bo nie używam i wiedza wietrzeje.
Ale im więcej języków się zna, tym lepiej ćwiczy się umysł. Łatwiej nauczyć się każdego następnego. I prędzej się myśli w obcym języku. Ja np. bardzo szybko zaczęłam śnić po węgiersku.
Dowcipy w obcym języku to zawsze jest masakra. Często trzeba znać kontekst sytuacyjny (np. czemu ktoś się śmieje z kaczki). Bardzo pomaga mi oglądanie telewizji, czytanie brukowców. Nie robiłam tego w Polsce. Ale to bardzo pomocne przy wejściu w inną kulturę. Poznaj, z czego śmieje się lud, a dopiero potem aspiruj do wyższej kultury.
Liczba postów: 355
Liczba wątków: 20
Dołączył: 22.08.2015
Reputacja:
167
(18-06-2019, 20:31)Valka napisał(a): (18-06-2019, 19:13)Helka Travel napisał(a): To jest w uproszczeniu „coś mi do dupy przyrasta”
Lepiej bym tego nie ujęła .
Aglutynacja we węgierskim od biedy, przy wysiłku byłaby do amatorskiego ogarnięcia (bo przecież i w polskim szczątkowo występuje) gdyby nie harmonia wokaliczna zmuszająca do skrzętnego przemalowania tego co do dupy przyrosła tak żeby ją zachować. Ale dzięki tej harmonii, a jeszcze stałemu akcentowy, ten język jest taki fajny
pzdr.
|