Wyjeżdżamy z d0mu po nocnej ulewie 14 sierpnia o 4:00, by przybyć na miejsce o 10:30. Wolnych d0mków oczywiście brak, ale mamy namiot. Na polu namiotowym jest jeszcze wiele miejsca. Większość rejestracji jest rumuńskich, nie przesadzając około 90%. Jest paru Węgrów z Węgier, Polacy z Krosna (chyba 3 samochody), z Bochni i z Zakopanego (sądząc po tablicach), jakaś szkolna grupa z Łodzi, jeden Słowak i my. Oglądamy teren - rzuca się w oczy brak palmy pod kopułą. Została tylko doniczka.
Na dachu kąpieliska wyrosła za to instalacja solarna - ciekawe, czy to fotowoltaika, czy muszą dogrzewać wodę termalną?
Kuchnia kempingu jest nieczynna, jak się dowiedziałem - jest tu dużo sztućców i talerzy, i dużo ludzi, którzy ich potrzebują... i w domyśle, że tych sztućców i talerzy jest z tego powodu jednak coraz mniej. Cały hangar jadalny jest także niedostępny z powodu rezerwacji dla jakiejś grupy. Mamy kuchenkę na gaz. Kąpiemy się do wieczora.
Basen zewnętrzny z mętną wodą, ten w głębi w cieniu drzew, jest pusty, reszta działa jak należy (następnego dnia także ten basen już funkcjonował).
Wieczorem robi się wichura, a gdy odprowadzam samochód na otwarte miejsce zaczyna padać deszcz. Kładziemy się spać przykrywając wywietrznik kawałkiem folii, ale to nie zdało się na wiele. W nocy spada 20mm deszczu i rano wszystko, co mamy na sobie, jest mokre, a na podłodze namiotu zebrała się woda. Nie mam dużego doświadczenia w biwakowaniu i nie wiedziałem, że namiot może aż tak przeciekać! W dodatku z niedokręconego korka w materacu powoli uciekało powietrze. Rano za pomocą lutownicy (z którą się nie rozstaję, miałem ją i na kempingu w walizce narzędziowej) zgrzewam 7 kawałków bardzo mocnej folii z worków, które też zawsze wożę "na wszelki wypadek". Mac Gyver mógłby się przy mnie poduczyć. Dzięki tej folii druga noc (10mm opadu) przebiegła zupełnie spokojnie, pojawiły się zaledwie dwie plamki wilgoci w nie zabezpieczonych rogach namiotu.
Piętnastego jest święto, ale nie na Węgrzech - odwiedzamy kościół, który jest nieczynny. Objeżdżamy Mateszalkę, potem robimy zakupy w Sparze, Penny Markecie i Tesco. Oczywiście kąpiemy się prawie cały dzień, jemy jedzenie biwakowe oraz kilka langoszy na kąpielisku. Najmłodszy syn, zblazowany jak angielski lord, zapomniał się i powiedział "Fajnie było, jak nurkowałem...", ale złapany za słowo zaraz się poprawił, że było głupio, a tylko trochę fajnie. Wieczory i noce są raczej ciepłe, nie trzeba się specjalnie ubierać. Nie ma much (oprócz octówek żerujących na resztkach arbuza), odganiam dwa komary, trzeci nie przetrwał konwersji 3D->2D (spłaszczył się). W niedzielę znów odwiedzamy kościół, gdzie doskonalę znajomość węgierskiego zgadując treść czytań. O 16:00 schodzimy z basenu, a o 16:30 zdajemy zegarki i żegnamy obsługę kempingu. Po drodze w Nyiregyhazie wyciągam węgierskie pieniądze ze ściany - już na kolejny wyjazd.
O 18:00 w Sarospataku patrzymy, jak po weekendzie opada kurz nad kempingiem Vegardo.
Wracamy do domu o 23-ciej.
Na dachu kąpieliska wyrosła za to instalacja solarna - ciekawe, czy to fotowoltaika, czy muszą dogrzewać wodę termalną?
Kuchnia kempingu jest nieczynna, jak się dowiedziałem - jest tu dużo sztućców i talerzy, i dużo ludzi, którzy ich potrzebują... i w domyśle, że tych sztućców i talerzy jest z tego powodu jednak coraz mniej. Cały hangar jadalny jest także niedostępny z powodu rezerwacji dla jakiejś grupy. Mamy kuchenkę na gaz. Kąpiemy się do wieczora.
Basen zewnętrzny z mętną wodą, ten w głębi w cieniu drzew, jest pusty, reszta działa jak należy (następnego dnia także ten basen już funkcjonował).
Wieczorem robi się wichura, a gdy odprowadzam samochód na otwarte miejsce zaczyna padać deszcz. Kładziemy się spać przykrywając wywietrznik kawałkiem folii, ale to nie zdało się na wiele. W nocy spada 20mm deszczu i rano wszystko, co mamy na sobie, jest mokre, a na podłodze namiotu zebrała się woda. Nie mam dużego doświadczenia w biwakowaniu i nie wiedziałem, że namiot może aż tak przeciekać! W dodatku z niedokręconego korka w materacu powoli uciekało powietrze. Rano za pomocą lutownicy (z którą się nie rozstaję, miałem ją i na kempingu w walizce narzędziowej) zgrzewam 7 kawałków bardzo mocnej folii z worków, które też zawsze wożę "na wszelki wypadek". Mac Gyver mógłby się przy mnie poduczyć. Dzięki tej folii druga noc (10mm opadu) przebiegła zupełnie spokojnie, pojawiły się zaledwie dwie plamki wilgoci w nie zabezpieczonych rogach namiotu.
Piętnastego jest święto, ale nie na Węgrzech - odwiedzamy kościół, który jest nieczynny. Objeżdżamy Mateszalkę, potem robimy zakupy w Sparze, Penny Markecie i Tesco. Oczywiście kąpiemy się prawie cały dzień, jemy jedzenie biwakowe oraz kilka langoszy na kąpielisku. Najmłodszy syn, zblazowany jak angielski lord, zapomniał się i powiedział "Fajnie było, jak nurkowałem...", ale złapany za słowo zaraz się poprawił, że było głupio, a tylko trochę fajnie. Wieczory i noce są raczej ciepłe, nie trzeba się specjalnie ubierać. Nie ma much (oprócz octówek żerujących na resztkach arbuza), odganiam dwa komary, trzeci nie przetrwał konwersji 3D->2D (spłaszczył się). W niedzielę znów odwiedzamy kościół, gdzie doskonalę znajomość węgierskiego zgadując treść czytań. O 16:00 schodzimy z basenu, a o 16:30 zdajemy zegarki i żegnamy obsługę kempingu. Po drodze w Nyiregyhazie wyciągam węgierskie pieniądze ze ściany - już na kolejny wyjazd.
O 18:00 w Sarospataku patrzymy, jak po weekendzie opada kurz nad kempingiem Vegardo.
Wracamy do domu o 23-ciej.