14-09-2013, 17:45
Miałem śmieszne zajście z taksówkarzem w Budapeszcie w 2001 roku, gdy jechałem do Chorwacji. Otóż nie było na mapie żadnej obwodnicy, trzeba się było przebijać przez środek Budapesztu, a właściwie nie środek, lecz jakąś trasą ułożoną tak, żeby tranzyt jak najmniej kolidował z ruchem lokalnym. Z szerokiej asfaltowej drogi drogowskazy skierowały mnie na węższą, potem na brukowaną, obawiałem się w końcu, że utknę gdzieś w opłotkach i przezwyciężając powszechną u mężczyzn niechęć do pytania o drogę zwróciłem się po angielsku do przejeżdżającego taksówkarza. On na to, że trzeba wrócić, i w lewo, w prawo, prosto i w lewo... bardzo skomplikowana droga, najlepiej on mnie poprowadzi. Ja na to, że będę bardzo wdzięczny i dozgonnie dłużny, w sensie, że skorzystam z jego bezinteresownej grzeczności. Na to taksówkarz, że pojedziemy według licznika. Ja: Nie mam forintów. T: Mogą być dolary. Ja: Dolary mam wyliczone na pobyt. T. widząc, że nie złapie we mnie klienta, na odjezdne pokazał mi, żeby jechać prosto. Za kilkaset metrów kocie łby zmieniły się z powrotem w szeroki asfalt i ukazała się wielka tablica z kilometrażem do Balatonu i dalej na południe.