Najistotniejszy (jak dotąd) punkt wycieczki już za nami. W h0telu dostaliśmy opaski identyfikacyjne i przeszliśmy do h0telowej restauracji. Gości mogło być ze stu (na pewno nie wszyscy mieszkają w naszym h0telu) i mieli 3 albo 4 rodzaje tych opasek, nie zauważyłem różnicy.
O 19-tej roznoszono już kolację - sałatkowa przystawka, zupa jarzynowa i drugie.
To zdjęcie zupełnie nie oddaje powagi sytuacji - porcja jest już zaczęta, a ręka zasłania trzeci kawałek mięsa - takie coś gotowane, peklowane i opieczone podobnie do golonki. Widać ćwiartkę kurczaka i kotlet panierowany. Takie same porcje dostały dziewczynki 6 i 8 lat. Czarnowłose, w karnawałowych kapeluszach opadających im na oczy, wyglądają jak koleżanki Pottera Harryego. Goście przy dalszym stoliku bez żenady zbierają do wspólnej reklamówki mięso na wynos "dla pieska".
Człowiek-orkiestra gra i śpiewa przez całą imprezę: ma tylko 3-minutową przerwę techniczną, jakieś 5 minut na hymn i 15 na losowanie loterii. Na muzyce się nie znam, ale mam wrażenie, że zaczął od jakiegoś lekkiego folku, potem cza-cza-czardasze, parę rockowych evergreenów, troszkę kiczowatego disco polo w tutejszym wydaniu, było też tango i walc. Na parkiecie stale jest około 10 par, raz ci, raz inni. Jednak kilka pań tańczy i skacze bez przerwy, są w niesamowitej formie. Niektóre piosenki śpiewają wszyscy.
O północy był hymn z telewizora, potem wszyscy składali sobie życzenia - ja nauczyłem się tych podanych przez kol. Waldka (dziękuję). Zaraz potem był bufet szwedzki z węgierskim jedzeniem, ja zadowoliłem się tym razem owocami, żona "zładowała" sobie porcję bigosu (raczej czegoś w stylu góralskiej kwaśnicy), do którego dobierało się według uznania dodatki - ziemniaki i mięso. Jedzenie i szampan na noworoczny toast były w cenie imprezy, inne napitki zamawiało się u kelnera, ale bez przymusu - wszyscy wokół brali albo butelkę piwa (najwyżej dwie ), albo kieliszek wina , albo napoje bezalkoholowe. Dwaj młodzieńcy, a może tylko jeden z nich - przedawkowali, ale zachowywali się spokojnie. Obok nas siedzi małżeństwo z Ciernej nad Tisou - jak zrozumieliśmy on Węgier, a ona - Słowaczka, albo przynajmniej ma słowackie nazwisko rodowe, w domu mówią po węgiersku, z nami - po słowacku.
W loterii prawie wygraliśmy główną nagrodę - dwie cyferki szczęśliwego numeru nam się zgadzały, a tylko dwie były inne. Niestety "horminc harom nula kilenc" nie zostało wywołane (podsunęliśmy los sąsiadom ze Słowacji w obawie, że przegapimy naszą szansę).
W tańcu jestem takim samym specjalistą, jak w śpiewie, ale bawiliśmy się do trzeciej, oczywiście z należytymi przerwami na odpoczynek. Pierwsi goście zaczęli się jednak wykruszać zaraz po północy, kolejni - po loterii. Pozostawiliśmy na sali może 12-16 osób, z tego jedna czy dwie pary na parkiecie. Gestem pożegnaliśmy się z niestrudzoną orkiestrą. Idziemy spać, bo czeka nas przecież droga powrotna. Śniadanie od 10-tej, wymeldowanie w tym szczególnym dniu mamy obiecane bez pośpiechu.
O 19-tej roznoszono już kolację - sałatkowa przystawka, zupa jarzynowa i drugie.
To zdjęcie zupełnie nie oddaje powagi sytuacji - porcja jest już zaczęta, a ręka zasłania trzeci kawałek mięsa - takie coś gotowane, peklowane i opieczone podobnie do golonki. Widać ćwiartkę kurczaka i kotlet panierowany. Takie same porcje dostały dziewczynki 6 i 8 lat. Czarnowłose, w karnawałowych kapeluszach opadających im na oczy, wyglądają jak koleżanki Pottera Harryego. Goście przy dalszym stoliku bez żenady zbierają do wspólnej reklamówki mięso na wynos "dla pieska".
Człowiek-orkiestra gra i śpiewa przez całą imprezę: ma tylko 3-minutową przerwę techniczną, jakieś 5 minut na hymn i 15 na losowanie loterii. Na muzyce się nie znam, ale mam wrażenie, że zaczął od jakiegoś lekkiego folku, potem cza-cza-czardasze, parę rockowych evergreenów, troszkę kiczowatego disco polo w tutejszym wydaniu, było też tango i walc. Na parkiecie stale jest około 10 par, raz ci, raz inni. Jednak kilka pań tańczy i skacze bez przerwy, są w niesamowitej formie. Niektóre piosenki śpiewają wszyscy.
O północy był hymn z telewizora, potem wszyscy składali sobie życzenia - ja nauczyłem się tych podanych przez kol. Waldka (dziękuję). Zaraz potem był bufet szwedzki z węgierskim jedzeniem, ja zadowoliłem się tym razem owocami, żona "zładowała" sobie porcję bigosu (raczej czegoś w stylu góralskiej kwaśnicy), do którego dobierało się według uznania dodatki - ziemniaki i mięso. Jedzenie i szampan na noworoczny toast były w cenie imprezy, inne napitki zamawiało się u kelnera, ale bez przymusu - wszyscy wokół brali albo butelkę piwa (najwyżej dwie ), albo kieliszek wina , albo napoje bezalkoholowe. Dwaj młodzieńcy, a może tylko jeden z nich - przedawkowali, ale zachowywali się spokojnie. Obok nas siedzi małżeństwo z Ciernej nad Tisou - jak zrozumieliśmy on Węgier, a ona - Słowaczka, albo przynajmniej ma słowackie nazwisko rodowe, w domu mówią po węgiersku, z nami - po słowacku.
W loterii prawie wygraliśmy główną nagrodę - dwie cyferki szczęśliwego numeru nam się zgadzały, a tylko dwie były inne. Niestety "horminc harom nula kilenc" nie zostało wywołane (podsunęliśmy los sąsiadom ze Słowacji w obawie, że przegapimy naszą szansę).
W tańcu jestem takim samym specjalistą, jak w śpiewie, ale bawiliśmy się do trzeciej, oczywiście z należytymi przerwami na odpoczynek. Pierwsi goście zaczęli się jednak wykruszać zaraz po północy, kolejni - po loterii. Pozostawiliśmy na sali może 12-16 osób, z tego jedna czy dwie pary na parkiecie. Gestem pożegnaliśmy się z niestrudzoną orkiestrą. Idziemy spać, bo czeka nas przecież droga powrotna. Śniadanie od 10-tej, wymeldowanie w tym szczególnym dniu mamy obiecane bez pośpiechu.