Ja raczej unikam doktorów, nawet w Polsce. Gdyby na Węgrzech zaskoczyło nas coś w rodzaju ślepej kiszki czy tropikalnej biegunki, to w trzy godziny jesteśmy w kraju, tak, że transport medyczny jest zbędny (z reguły w składzie jest drugi kierowca, gdyby to na mnie padło). Jeśli zdarzyłoby się coś naprawdę poważnego, to sądzę, że Węgrzy jako ludzie cywilizowani i do tego chrześcijanie , nie pozwoliliby nam się wykrwawić, niezależnie od tego, czy mamy jakiś papierek zalecany przez Brukselę, czy też nie.
W czasie ostatniego pobytu we Vrbovie, przed wprowadzeniem Euro, córka wskoczyła do prawie pustego basenu, w którym wciąż siedzieli ostatni kuracjusze. Skręciła kostkę, poszliśmy do ratownika, który nastawił jej stopę i wymasował, a gdy zapytałem, czy coś się należy, to o mało co się nie obraził, powiedział, że za pomoc się nie płaci. Na szczęście miałem jakieś "souveniry", którymi mogłem go bezgotówkowo obdarować.
Ratownik opowiedział nam jeszcze, jak to kiedyś "Italianiec" chciał się popisać przed współtowarzyszami i z rozbiegu skoczył do brodzika dla dzieci, bo słowackiego nie znał. Potem musiał opatrywać poobdzieraną gębę i klatę.
W czasie ostatniego pobytu we Vrbovie, przed wprowadzeniem Euro, córka wskoczyła do prawie pustego basenu, w którym wciąż siedzieli ostatni kuracjusze. Skręciła kostkę, poszliśmy do ratownika, który nastawił jej stopę i wymasował, a gdy zapytałem, czy coś się należy, to o mało co się nie obraził, powiedział, że za pomoc się nie płaci. Na szczęście miałem jakieś "souveniry", którymi mogłem go bezgotówkowo obdarować.
Ratownik opowiedział nam jeszcze, jak to kiedyś "Italianiec" chciał się popisać przed współtowarzyszami i z rozbiegu skoczył do brodzika dla dzieci, bo słowackiego nie znał. Potem musiał opatrywać poobdzieraną gębę i klatę.