W sobotę wybieramy się metrem ze stacji Dejvice zwiedzać Wyszehrad. Nie możemy wejść do kościoła św. Piotra i Pawła, gdyż właśnie trafiliśmy na ślub.
Obchodzimy przyległy cmentarz czekając chwilę na zakończenie ceremonii, jednak w końcu brakuje nam cierpliwości. Ze wzgórza mamy dobry widok na miasto w kierunku północno-zachodnim, widać Hradczany, Wełtawę i stadion Strahov.
Stromymi schodami schodzimy na brzeg Wełtawy, spacerujemy po Smichovie i wreszcie znajdujemy pub, gdzie można zapłacić kartą, jest czysto i nie ma dymu - "U Pingwina". http://www.utucnaku.cz/
Wystrój nowoczesny, tradycyjna kuchnia czeska. Porcje duże, a ceny, jak na Pragę, umiarkowane, chociaż zupą grzybową nie jesteśmy zachwyceni - jest bardzo rozgotowana i jak dla nas za mało czuć grzyby. Czytamy poradnik dla turystów - zaczynamy od czeskich idiomów. Są też uwagi na temat bezpieczeństwa - prawie wszyscy taksówkarze w Pradze traktują obcokrajowca jako jelenia do oskubania, wyjątkiem są ci należący do sieci AAA, której reklama znalazła się na innej stronie przewodnika. Idąc do kantoru należy samodzielnie sprawdzić kurs i obliczyć kwotę - kto tego nie robi, to tak, jakby wyrzucał pieniądze przez okno albo palił nimi w piecu. Park wokół dworca kolejowego po zmroku omijają nawet kibole Sparty Praha. Nie ma natomiast żadnych przestróg co do nocnych klubów i agencji, których liczne reklamy znajdujemy w broszurce. Widocznie są to w Pradze instytucje o nieposzlakowanej opinii.
Trochę czasu spędzamy na Wyspie Strzeleckiej.
Potem idziemy wzdłuż rzeki i wchodzimy na kolejny punkt widokowy z wielkim metronomem, którego symboliki nie pojmujemy - jest on chyba reklamą jakiejś firmy. Grupa młodzieży tańczy tu rock and rolla, a na przewodach elektrycznych widzimy zarzucone trampki związane sznurówkami - być może dopóki wiszą, trwa uczucie par, które je tu pozostawiły.
Przez park, a dalej mijając ambasadę Izraela pilnowaną dyskretnie przez policjanta, docieramy na Dejvice i do h0stelu. Czas się pożegnać - nazajutrz wyjeżdżamy.
W niedzielę rano w kościele na Hradczanach słuchamy kazania o sprzeczności "małżeństw" homoseksualnych z prawami boskimi i naturalnymi. Kościoły są opustoszałe, ale właśnie trwa akcja "Dni wiary", na mieście spotkaliśmy dzień wcześniej śpiewającą procesję, głównie młodzież. Do dziesiątej musimy opuścić h0stel, ruszamy w kierunku Kutnej Hory, która jest reklamowana w jednej z licznych zebranych przez nas ulotek. Z około pięćdziesięciu kilometrów połowa wiedzie przez obszary zamieszkane, wleczemy się niemożliwie, a to dopiero początek podrózy... Było warto - KH to "miasto dwóch katedr", z czego jedna (św. Jakuba) w remoncie, z wieżą zasłoniętą rusztowaniami. Kolejny raz obserwujemy paradoks historii - miasto niegdyś bogate i potężne, straciło na znaczeniu i skamieniało w dawnym stanie, by po stuleciach uczynić z tego swojego zacofania atut i stać się rzadką atrakcją dla gości. Wąskimi uliczkami, jak w wiosce Smerfów, docieramy do muzeum kopalni srebra. Nie czekamy na wejście grupowe z przewodnikiem, tylko udajemy się dalej do kościoła św. Barbary.
Wśród licznych grup turystów (znów przeważają Polacy i Rosjanie) podziwiamy misterną konstrukcję budowaną przez dziesięciolecia, wśród zmieniających się okoliczności historycznych. Kolejny raz myślę o wznoszonej przez czterysta lat katedrze w Mediolanie - trzeba mieć mocną wizję, aby przez pokolenia kontynuować pracę na podstawie dawno pożółkłych planów. Dziś pozwolenie na budowę wygasa w mgnieniu oka, a projekt sprzed 5 lat nie spełnia obecnych norm termoizolacji. Choć jednak jest wyjątek - krakowski szkieletor ma się dobrze i może niedługo też będzie celem wycieczek. Fotografuję okna katedry, aby po chwili przeczytać w przewodniku, że są to malunki na szkle, a nie witraże. Jeszcze jeden rzut oka z zewnątrz i ruszamy w drogę powrotną. Poważnie myślałem o słowackich Bojnicach, jednak nie ma szans na przejazd w rozsądnym czasie. Wstępujemy za to do znanego z piosenki Ołomuńca. Zwiedzamy Górny Rynek, ratusz i kolumnę Św. Trójcy...
potem Dolny Rynek.
Tu kupujemy Studentską Pecet po rozsądnej wreszcie cenie (piwo nabyliśmy wcześniej w supermarkecie). Do domu mamy ponad 400 kilometrów, w Wadowicach kupujemy kremówki, a dalej po drodze w karczmie jemy obiadokolację. Wypakowujemy się tuż przed północą i na tym koniec wycieczki. Czas na wspominanie i przeglądanie zdjęć.
Obchodzimy przyległy cmentarz czekając chwilę na zakończenie ceremonii, jednak w końcu brakuje nam cierpliwości. Ze wzgórza mamy dobry widok na miasto w kierunku północno-zachodnim, widać Hradczany, Wełtawę i stadion Strahov.
Stromymi schodami schodzimy na brzeg Wełtawy, spacerujemy po Smichovie i wreszcie znajdujemy pub, gdzie można zapłacić kartą, jest czysto i nie ma dymu - "U Pingwina". http://www.utucnaku.cz/
Wystrój nowoczesny, tradycyjna kuchnia czeska. Porcje duże, a ceny, jak na Pragę, umiarkowane, chociaż zupą grzybową nie jesteśmy zachwyceni - jest bardzo rozgotowana i jak dla nas za mało czuć grzyby. Czytamy poradnik dla turystów - zaczynamy od czeskich idiomów. Są też uwagi na temat bezpieczeństwa - prawie wszyscy taksówkarze w Pradze traktują obcokrajowca jako jelenia do oskubania, wyjątkiem są ci należący do sieci AAA, której reklama znalazła się na innej stronie przewodnika. Idąc do kantoru należy samodzielnie sprawdzić kurs i obliczyć kwotę - kto tego nie robi, to tak, jakby wyrzucał pieniądze przez okno albo palił nimi w piecu. Park wokół dworca kolejowego po zmroku omijają nawet kibole Sparty Praha. Nie ma natomiast żadnych przestróg co do nocnych klubów i agencji, których liczne reklamy znajdujemy w broszurce. Widocznie są to w Pradze instytucje o nieposzlakowanej opinii.
Trochę czasu spędzamy na Wyspie Strzeleckiej.
Potem idziemy wzdłuż rzeki i wchodzimy na kolejny punkt widokowy z wielkim metronomem, którego symboliki nie pojmujemy - jest on chyba reklamą jakiejś firmy. Grupa młodzieży tańczy tu rock and rolla, a na przewodach elektrycznych widzimy zarzucone trampki związane sznurówkami - być może dopóki wiszą, trwa uczucie par, które je tu pozostawiły.
Przez park, a dalej mijając ambasadę Izraela pilnowaną dyskretnie przez policjanta, docieramy na Dejvice i do h0stelu. Czas się pożegnać - nazajutrz wyjeżdżamy.
W niedzielę rano w kościele na Hradczanach słuchamy kazania o sprzeczności "małżeństw" homoseksualnych z prawami boskimi i naturalnymi. Kościoły są opustoszałe, ale właśnie trwa akcja "Dni wiary", na mieście spotkaliśmy dzień wcześniej śpiewającą procesję, głównie młodzież. Do dziesiątej musimy opuścić h0stel, ruszamy w kierunku Kutnej Hory, która jest reklamowana w jednej z licznych zebranych przez nas ulotek. Z około pięćdziesięciu kilometrów połowa wiedzie przez obszary zamieszkane, wleczemy się niemożliwie, a to dopiero początek podrózy... Było warto - KH to "miasto dwóch katedr", z czego jedna (św. Jakuba) w remoncie, z wieżą zasłoniętą rusztowaniami. Kolejny raz obserwujemy paradoks historii - miasto niegdyś bogate i potężne, straciło na znaczeniu i skamieniało w dawnym stanie, by po stuleciach uczynić z tego swojego zacofania atut i stać się rzadką atrakcją dla gości. Wąskimi uliczkami, jak w wiosce Smerfów, docieramy do muzeum kopalni srebra. Nie czekamy na wejście grupowe z przewodnikiem, tylko udajemy się dalej do kościoła św. Barbary.
Wśród licznych grup turystów (znów przeważają Polacy i Rosjanie) podziwiamy misterną konstrukcję budowaną przez dziesięciolecia, wśród zmieniających się okoliczności historycznych. Kolejny raz myślę o wznoszonej przez czterysta lat katedrze w Mediolanie - trzeba mieć mocną wizję, aby przez pokolenia kontynuować pracę na podstawie dawno pożółkłych planów. Dziś pozwolenie na budowę wygasa w mgnieniu oka, a projekt sprzed 5 lat nie spełnia obecnych norm termoizolacji. Choć jednak jest wyjątek - krakowski szkieletor ma się dobrze i może niedługo też będzie celem wycieczek. Fotografuję okna katedry, aby po chwili przeczytać w przewodniku, że są to malunki na szkle, a nie witraże. Jeszcze jeden rzut oka z zewnątrz i ruszamy w drogę powrotną. Poważnie myślałem o słowackich Bojnicach, jednak nie ma szans na przejazd w rozsądnym czasie. Wstępujemy za to do znanego z piosenki Ołomuńca. Zwiedzamy Górny Rynek, ratusz i kolumnę Św. Trójcy...
potem Dolny Rynek.
Tu kupujemy Studentską Pecet po rozsądnej wreszcie cenie (piwo nabyliśmy wcześniej w supermarkecie). Do domu mamy ponad 400 kilometrów, w Wadowicach kupujemy kremówki, a dalej po drodze w karczmie jemy obiadokolację. Wypakowujemy się tuż przed północą i na tym koniec wycieczki. Czas na wspominanie i przeglądanie zdjęć.