02-10-2012, 18:07
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 02-10-2012, 18:09 przez Lilly Lill.)
Wstęp: Siedzę sobie właśnie w moim nowym warszawskim akademiku (który zresztą za 2 tygodnie będę zamieniać, na poprzedni, w którym się zasiedziałam ) i nie mam Internetu, więc postanowiłam zacząć pisać moją relację z ostatniej wycieczki i jak tylko znajdę się w zasięgu Internetu, to pododaję to na forum.
Rozwinięcie: wróciłam do Bp, mam internet, więc dodaję
Kolega, studiujący obecnie w Szegedzie z okazji mojego przesiadywania obecnie zasadniczo na Węgrzech, zaprosił mnie do siebie. Ucieszyłam się, bo w Szegedzie jeszcze nie byłam, a ponadto postanowiłam wybrać się jeszcze na chwilę do Serbii, skoro już tak blisko będę mieć.
Dzień pierwszy
Wstałam wczesnym rankiem i pojechałam na dworzec Nyugati, z którego odjeżdżał wspomniany przeze mnie w kolejowym temacie pociąg IC z wagonami nie-IC do Szegedu. Zakupiłam sobie jeszcze herbatkę i wsiadłam do pociągu, który po przejeździe przez m. in. Cegléd, Nagykörös, Kecskemét i Kiskunfélegyházę punktualnie wylądował w Szegedzie. Zrobiłam kilka zdjęć bardzo ładnie odnowionemu dworcowi i segedyńskiemu tramwajowi, po czym wsiadłam do autobusu i dojechałam do dworca autobusowego na Mars Tér. Tam zorientowałam się, z którego stanowiska odjedzie autobus do Zenty (serb. Senta) i poszłam po kawę do jednego z kiosków z pieczywem nieopodal. Swoją drogą muszę dodać, że zachwyca mnie fakt, że na Węgrzech kawę z ekspresu można praktycznie w każdej budzie z jedzeniem kupić i to na dodatek za równowartość 2-3 zł. Na dworcu autobusowym zaczepiło mnie dwóch (osobno) niewyraźnie gadających facetów, którzy półgłosem informowali mnie o możliwości dowiezienia mnie do Zenty swoimi busikami za tę samą cenę, co autobus. Postanowiłam jednak nie skorzystać i pojechać normalnym volanowskim połączeniem. Do miast Wojwodiny kursują bowiem stałe połączenia autobusowe z Szegedu wykonywane prze węgierskie i serbskie przedsiębiorstwa (od tego zależy, czy opłatę należy wnieść w forintach czy dinarach, jest chyba też możliwość płacenia w euro). Wszystko do wglądu TU. Autobus planowo wyruszył z Szegedu, w deszczu dotarł do granicy, gdzie dostałam swoją pierwszą pieczątkę do paszportu, chociaż można już podobno jeździć tam na dowód. W Serbii deszcz przestał padać, podziwiałam więc płaskość ciągnącego się i tu Alföldu.
Około 14 dojechałam do Zenty, gdzie z dworca odebrała mnie Klára, umówiona oczywiście na CouchSurfingu. Obeszłyśmy niewielkie miasteczo, dożywiając się w międzyczasie w stylizowanej na więzienie baro-restauracjo-dyskotece „Jail”. Kiedy czekałyśmy na podanie nam obiadu podziwiałam kartę dań i zdziwiłam się, że wiele serbskich słów jest aż tak podobnych do polskich.
Jakoś wyobrażałam sobie, że różnice będą większe. Moimi ulubionymi słowami są: do viđenja – do widzenia : i hleb – chleb (Serbowie, widać, nigdy nie musieli bawić się w rozróżnianie dźwięcznego i bezdźwięcznego h). Bardziej zdziwiła mnie obecność napisów zarówno alfabetem łacińskim, jak i cyrylicą. Tzn. nie zdziwiło mnie, że ten sam napis podają tak i tak, bardziej dziwnym wydało mi się zupełnie randomowe pisanie różnych rzeczy raz tak, a raz tak. Szczytem wszystkiego są chyba paragony ze sklepów, gdzie najpierw adres podany jest łacinką, potem jakieś numery opisane cyrylicą, a po nich podziękowanie za zakupy, później znów łacinką wymienione zakupione produkty, a potem cyrylicą wyliczone podatki, podane ile do zapłaty i ile reszty. Ja stwierdziłam, że będąc Serbem już od samych alfabetów można nabawić się schizofrenii… Chociaż podobno im dalej na południe tym mniej napisów łacinką.
W Zencie zdziwienie budzi ogromny ratusz, niepasujący rozmiarami do małego miasteczka, gdzie poza ścisłym centrum domy są parterowe. Przy tym samym głównym placu można zobaczyć również piękny, secesyjny hotel Royal oraz zbudowane w podobnym stylu, choć z mniejszym rozmachem gimnazjum. Później poszłyśmy na brzeg Cisy, nad którym stoi pomnik upamiętniający bitwę pod Zentą oraz inny, dotyczący pierwszej przeprawy przez rzekę, która była tu już w 1506 roku. Wybrałyśmy się jeszcze na lody do cukierni „Méhecske”, blisko której znajdują się secesyjne zabudowania straży pożarnej. Obeszłyśmy także osiemnastowieczną cerkiew prawosławną, do środka nie udało się niestety wejść, natomiast moją uwagę zwrócił fakt, że wojwodińscy Węgrzy na określenie kościoła prawosławnego nie używają wcale przyjętego na Węgrzech czy w Rumunii określenia „ortodox”, ale „právoszláv” Skoro mowa już o zdziwieniach językowych, dowiedziałam się tam też, że na sportowe buty mówią „patika”, co wzbudza ponoć zawsze zdziwienie Węgrów z Węgier (w końcu jest to nieco archaiczne słowo oznaczające aptekę), a prowadzenie samochodu wyrażają czasownikiem „hajt”.
Po trzech godzinach Zentę miałam już zwiedzoną, więc wróciłam na dworzec autobusowy i wsiadłam w autobus do Nowego Sadu (węg. Újvidék)(niestety, jako polska studentka nie mogłam dostać ulgowego biletu, zapłaciłam więc około 30 zł). Z okien znów podziwiałam płaskie pola, a kierowca tymczasem niemiłosiernie trąbił na prawie wszystko, co się na drodze i w jej okolicach ruszało. Następnego dnia miałam się dowiedzieć, że to jakaś taka miejscowa kultura jazdy – obtrąbić, co się da. Na wiejskich uliczkach Wojwodiny niejednokrotnie widziałam jakieś stare Zastavy, Yugo i Renaulty, tak stare, że w Polsce takie auta widzi się na drodze raz na miesiąc, a nie kilka razy dziennie. Wieczorem dojechałam na dworzec w Nowym Sadzie. Weszłam na przylegający do niego dworzec kolejowy, żeby sprawdzić, kiedy będę mieć pociąg do Szabadki (serb. Subotica)(bo pociąg, choć jedzie dłużej, jest tańszy od autobusu). Wzięłam pieniądze na hostel z bankomatu i stwierdziłam, że skoro mam czas, wydrukowaną mapkę i niezbyt ciężki plecak, a i pogoda jest przyjemna, przejdę się do hostelu. Niestety moja mapka była trochę niewyraźna, więc kiedy byłam niemal u celu, skręciłam o dwie przecznice za wcześnie, pobłądziłam i trochę kluczyłam, ale koniec końców udało mi się dotrzeć do hostelu.
Tam zostałam poczęstowana przez jedną z mieszkanek tradycyjnym serbskim daniem o nazwie burek. Burek jest zrobiony z ciasta francuskiego z nadzieniem – ten burek był najbardziej tradycyjny – z twarogiem. Należy jednak wspomnieć, że ani ciasto, ani ser nie są słodkie, a potrawę, skądinąd dość tłustą, można zjeść np. z jogurtem naturalnym. Przy okazji wyłożyłam wszystkim, co to znaczy u nas „niejednemu psu Burek”, umówiłam się przez Internet z poleconą mi przyjaciółką Kláry – Boglárką na następny dzień i poszłam spać.
Dworzec w Szegedzie: 1, 2, 3, 4
Zenta: 1, 2, 3, 4, 5
Rozwinięcie: wróciłam do Bp, mam internet, więc dodaję
Kolega, studiujący obecnie w Szegedzie z okazji mojego przesiadywania obecnie zasadniczo na Węgrzech, zaprosił mnie do siebie. Ucieszyłam się, bo w Szegedzie jeszcze nie byłam, a ponadto postanowiłam wybrać się jeszcze na chwilę do Serbii, skoro już tak blisko będę mieć.
Dzień pierwszy
Wstałam wczesnym rankiem i pojechałam na dworzec Nyugati, z którego odjeżdżał wspomniany przeze mnie w kolejowym temacie pociąg IC z wagonami nie-IC do Szegedu. Zakupiłam sobie jeszcze herbatkę i wsiadłam do pociągu, który po przejeździe przez m. in. Cegléd, Nagykörös, Kecskemét i Kiskunfélegyházę punktualnie wylądował w Szegedzie. Zrobiłam kilka zdjęć bardzo ładnie odnowionemu dworcowi i segedyńskiemu tramwajowi, po czym wsiadłam do autobusu i dojechałam do dworca autobusowego na Mars Tér. Tam zorientowałam się, z którego stanowiska odjedzie autobus do Zenty (serb. Senta) i poszłam po kawę do jednego z kiosków z pieczywem nieopodal. Swoją drogą muszę dodać, że zachwyca mnie fakt, że na Węgrzech kawę z ekspresu można praktycznie w każdej budzie z jedzeniem kupić i to na dodatek za równowartość 2-3 zł. Na dworcu autobusowym zaczepiło mnie dwóch (osobno) niewyraźnie gadających facetów, którzy półgłosem informowali mnie o możliwości dowiezienia mnie do Zenty swoimi busikami za tę samą cenę, co autobus. Postanowiłam jednak nie skorzystać i pojechać normalnym volanowskim połączeniem. Do miast Wojwodiny kursują bowiem stałe połączenia autobusowe z Szegedu wykonywane prze węgierskie i serbskie przedsiębiorstwa (od tego zależy, czy opłatę należy wnieść w forintach czy dinarach, jest chyba też możliwość płacenia w euro). Wszystko do wglądu TU. Autobus planowo wyruszył z Szegedu, w deszczu dotarł do granicy, gdzie dostałam swoją pierwszą pieczątkę do paszportu, chociaż można już podobno jeździć tam na dowód. W Serbii deszcz przestał padać, podziwiałam więc płaskość ciągnącego się i tu Alföldu.
Około 14 dojechałam do Zenty, gdzie z dworca odebrała mnie Klára, umówiona oczywiście na CouchSurfingu. Obeszłyśmy niewielkie miasteczo, dożywiając się w międzyczasie w stylizowanej na więzienie baro-restauracjo-dyskotece „Jail”. Kiedy czekałyśmy na podanie nam obiadu podziwiałam kartę dań i zdziwiłam się, że wiele serbskich słów jest aż tak podobnych do polskich.
Jakoś wyobrażałam sobie, że różnice będą większe. Moimi ulubionymi słowami są: do viđenja – do widzenia : i hleb – chleb (Serbowie, widać, nigdy nie musieli bawić się w rozróżnianie dźwięcznego i bezdźwięcznego h). Bardziej zdziwiła mnie obecność napisów zarówno alfabetem łacińskim, jak i cyrylicą. Tzn. nie zdziwiło mnie, że ten sam napis podają tak i tak, bardziej dziwnym wydało mi się zupełnie randomowe pisanie różnych rzeczy raz tak, a raz tak. Szczytem wszystkiego są chyba paragony ze sklepów, gdzie najpierw adres podany jest łacinką, potem jakieś numery opisane cyrylicą, a po nich podziękowanie za zakupy, później znów łacinką wymienione zakupione produkty, a potem cyrylicą wyliczone podatki, podane ile do zapłaty i ile reszty. Ja stwierdziłam, że będąc Serbem już od samych alfabetów można nabawić się schizofrenii… Chociaż podobno im dalej na południe tym mniej napisów łacinką.
W Zencie zdziwienie budzi ogromny ratusz, niepasujący rozmiarami do małego miasteczka, gdzie poza ścisłym centrum domy są parterowe. Przy tym samym głównym placu można zobaczyć również piękny, secesyjny hotel Royal oraz zbudowane w podobnym stylu, choć z mniejszym rozmachem gimnazjum. Później poszłyśmy na brzeg Cisy, nad którym stoi pomnik upamiętniający bitwę pod Zentą oraz inny, dotyczący pierwszej przeprawy przez rzekę, która była tu już w 1506 roku. Wybrałyśmy się jeszcze na lody do cukierni „Méhecske”, blisko której znajdują się secesyjne zabudowania straży pożarnej. Obeszłyśmy także osiemnastowieczną cerkiew prawosławną, do środka nie udało się niestety wejść, natomiast moją uwagę zwrócił fakt, że wojwodińscy Węgrzy na określenie kościoła prawosławnego nie używają wcale przyjętego na Węgrzech czy w Rumunii określenia „ortodox”, ale „právoszláv” Skoro mowa już o zdziwieniach językowych, dowiedziałam się tam też, że na sportowe buty mówią „patika”, co wzbudza ponoć zawsze zdziwienie Węgrów z Węgier (w końcu jest to nieco archaiczne słowo oznaczające aptekę), a prowadzenie samochodu wyrażają czasownikiem „hajt”.
Po trzech godzinach Zentę miałam już zwiedzoną, więc wróciłam na dworzec autobusowy i wsiadłam w autobus do Nowego Sadu (węg. Újvidék)(niestety, jako polska studentka nie mogłam dostać ulgowego biletu, zapłaciłam więc około 30 zł). Z okien znów podziwiałam płaskie pola, a kierowca tymczasem niemiłosiernie trąbił na prawie wszystko, co się na drodze i w jej okolicach ruszało. Następnego dnia miałam się dowiedzieć, że to jakaś taka miejscowa kultura jazdy – obtrąbić, co się da. Na wiejskich uliczkach Wojwodiny niejednokrotnie widziałam jakieś stare Zastavy, Yugo i Renaulty, tak stare, że w Polsce takie auta widzi się na drodze raz na miesiąc, a nie kilka razy dziennie. Wieczorem dojechałam na dworzec w Nowym Sadzie. Weszłam na przylegający do niego dworzec kolejowy, żeby sprawdzić, kiedy będę mieć pociąg do Szabadki (serb. Subotica)(bo pociąg, choć jedzie dłużej, jest tańszy od autobusu). Wzięłam pieniądze na hostel z bankomatu i stwierdziłam, że skoro mam czas, wydrukowaną mapkę i niezbyt ciężki plecak, a i pogoda jest przyjemna, przejdę się do hostelu. Niestety moja mapka była trochę niewyraźna, więc kiedy byłam niemal u celu, skręciłam o dwie przecznice za wcześnie, pobłądziłam i trochę kluczyłam, ale koniec końców udało mi się dotrzeć do hostelu.
Tam zostałam poczęstowana przez jedną z mieszkanek tradycyjnym serbskim daniem o nazwie burek. Burek jest zrobiony z ciasta francuskiego z nadzieniem – ten burek był najbardziej tradycyjny – z twarogiem. Należy jednak wspomnieć, że ani ciasto, ani ser nie są słodkie, a potrawę, skądinąd dość tłustą, można zjeść np. z jogurtem naturalnym. Przy okazji wyłożyłam wszystkim, co to znaczy u nas „niejednemu psu Burek”, umówiłam się przez Internet z poleconą mi przyjaciółką Kláry – Boglárką na następny dzień i poszłam spać.
Dworzec w Szegedzie: 1, 2, 3, 4
Zenta: 1, 2, 3, 4, 5