Przepraszam, że tak długo kazałam czekać, ale naprawdę potrzebna mi była taka przerwa świąteczna, żeby móc się zabrać do pisania. Więc co by nie zanudzać, przechodzę do rzeczy.
DZIEŃ 11:
Tego dnia dopiero popołudniu miałam wyruszyć w dalszą podróż, więc zaczęłam od wyspania się, a potem wstałam i zabrałam się za czytanie przywiezionej ze sobą książki („Mesjasze” Gy. Spiró). Wygrzawszy się z lekturą w ogródku zapakowałam się, dożywiłam i Júlia odwiozła mnie na dworzec kolejowy, gdzie miałam spotkać się z moimi przewoźnikami. Nie czekałam długo, w końcu pojawił się samochód prowadzony przez niejakiego Csabę, do którego poza mną wsiadły jeszcze dwie osoby. W którejś z okolicznych wiosek zgarnęliśmy jeszcze jedną osobę i tak w pięcioro wyruszyliśmy w stronę Kolozsváru. Podróż upłynęła w miłej atmosferze, moi towarzysze bardzo się cieszyli z mojej znajomości węgierskiego i nawet zaprosili do siebie na jakieś tradycyjne seklerskie danie z kapusty (niestety, zapomniałam nazwy), ale byłam już umówiona z mającą mnie przenocować Noémi, więc musiałam odmówić. W międzyczasie dostałam od niej sms, że musi wyjść na pocztę, więc może się trochę spóźnić. Zdziwiło mnie trochę, że sms był wysłany z innego numeru, niż ten, który mi podała i był po angielsku, ale co tam. Tymczasem wieczorną porą wjechaliśmy do Kolozsváru drogą, która zjeżdżała z góry. Moim oczom ukazał się wspaniały widok leżącego poniżej góry oświetlonego miasta. Zostałam wysadzona prawie pod samymi drzwiami, zapłaciłam 20 lei i poszłam w kierunku podanego mi adresu. Ku mojemu zdziwieniu drzwi nie otwarła mi węgierska dziewczyna, a dwóch rumuńskich chłopaków, którzy po angielsku wyjaśnili mi, że są kolegami Noémi, a ona sama poszła na pocztę i zaraz wróci. Niezbyt pewnie weszłam za nimi do domu i wdaliśmy się w jakieś small-talki. W międzyczasie naszła mnie myśl, że chyba zwariowałam do reszty włażąc w obcym mieście do obcego mieszkania z jakimiś kolesiami, których języka nie znam, że zginę marnie i na dodatek mama jak się dowie, to mnie zabije. Na szczęście po niedługim czasie w mieszkaniu zjawiła się Noémi, przeprosiła za spóźnienie i bałagan (właśnie pakowała się na jakiś wyjazd edukacyjny), koledzy okazali się dawnymi sąsiadami z akademika. I tak zaczął się wieczór w rumuńsko-węgiersko-angielskiej mieszance językowej. Noémi była z leżącego na północy Rumunii miasta Nagybánya czyli po rumuńsku Baia Mare, gdzie mieszka o wiele mniej Węgrów niż na Seklerszczyźnie, w związku z czym świetnie mówiła zarówno po węgiersku, jak i po rumuńsku, tak samo zresztą, jak jej współlokatorka, która ujawniła się po chwili. Jeden z chłopaków był nawet z Szatmárnémeti czyli rumuńskiego Satu Mare, był więc dość osłuchany z węgierskim, ale nie mówił w tym języku. Posiedzieliśmy trochę, porozmawialiśmy, po czym ekipa wpadła na pomysł, żeby pojechać na górę, z której rozciąga się ładny widok na miasto. Ani się obejrzałam, jak jechałam przez miasto z dość niebezpieczną prędkością w samochodzie, który aż łomotał od (tłustych) bitów z dwoma Rumunami i dwiema Węgierkami. „No teraz jak się rozwalimy, to mnie mama jak nic zabije”. Nie rozwaliliśmy się jednak, wjechaliśmy na wzgórze, gdzie obecnie stoi hotel Belvedere, a kiedyś była tam twierdza Fellegvár (Cetățuie). Widok z góry rzeczywiście był świetny, zrobiłam parę
zdjęć, minęliśmy kilka ekip rozpracowujących jakieś procentowe napoje i wróciliśmy do samochodu. Zjechaliśmy z powrotem do miasta, pokazali mi z okien samochodu, co gdzie jest i weszliśmy jeszcze na piwo do jakiejś knajpki. Wróciliśmy potem do Noémi, chłopaki pojechali do siebie, a my zjadłyśmy coś jeszcze, wypiłyśmy po kieliszku domowej pálinki, którą Noémi przywiozła z domu i poszłyśmy spać.
DZIEŃ 12:
To był niestety już mój ostatni dzień w Siedmiogrodzie, przede mną było już tylko zwiedzenie Kolozsváru i powrót. Kolozsvár czyli po rumuńsku Cluj-Napoca ma wg Wikipedii nawet swoją polską nazwę: Kluż-Napoka, a dawniej Koloszwar, ale jakoś tak zżyłam się z tą węgierską, że nie potrafię używać innej… Miasto zamieszkuje ponad 300 tys. mieszkańców, z czego ok. 60 tys. to Węgrzy. Rano zgarnęłam moje rzeczy i zaniosłam duży plecak do przechowalni bagażu na dworcu, ponieważ Noémi popołudniu wyjeżdżała i nie mogłam zostawić tego u niej. Obsłużyła mnie bardzo sympatyczna Rumunka, z którą dogadałam sie na migi i na piśmie. Wróciłam do Noémi, a ona doprowadziła mnie do centrum, pokazała punkt ksero, gdzie mówią po węgiersku i tu się musiałyśmy rozstać. A po co był mi punkt ksero? Otóż okazało się, że genialnie zamówiłam sobie bilet na autobus z Kolozsváru do Budapesztu na następny dzień. Musiałam więc pomailować z OrangeWaysem, dostałam nowy bilet z właściwą datą, który trzeba było wydrukować, a przy wejściu do autobusu czekało na mnie 500 ft do zapłacenia za zmianę. Cóż, kto nie ma w głowie, musi mieć gdzie indziej (w tym wypadku padło na mój portfel)…
Następnie byłam umówiona na spotkanie z Dorottyą, która miała mnie oprowadzić po mieście. W międzyczasie zajrzałam do informacji turystycznej, wzięłam parę mapek i folderów (jeden z nich, adresowany do Węgrów zawierał m. in. plan z węgierskimi nazwami ulic oraz spis miejsc, w których można się porozumieć po węgiersku; większość z takich miejsc jest oznaczonych takimi naklejkami:
http://www.igentessek.ro ), obeszłam główny
plac z kościołem św. Michała i pomnikiem króla Macieja Korwina. Wkrótce nadeszła Dóri, rodowita mieszkanka Kolozsváru, świeżo upieczona maturzystka, a od października studentka historii sztuki. Trafiłam więc dobrze, bo całkiem sporo wiedziała o mieście. Obejrzałyśmy znajdujące się w centrum
budynki, poszłyśmy do prawosławnej katedry, niestety nie udało nam się wejść do dawnego
teatru węgierskiego, a obecnie rumuńskiego, ani do kościoła św. Michała, który akurat był namiętnie sprzątany (zapewne przed odpustem). Później zobaczyłyśmy wystawy w Baszcie Krawców, obeszłyśmy stare miasto, zobaczyłam budynek
Uniwersytetu im. Babeșa i Bolyaiego (gdzie można uczyć się zarówno po rumuńsku, jak i po węgiersku – stąd masy węgierskich studentów w mieście), zwiedziłyśmy kilka kościołów. Gdy nadeszła pora obiadu, Dorottya zaprowadziła mnie do Ágápé – hotelu z restauracją, gdzie w samoobsługowej części restauracji można było za nieduże pieniądze kupić zestaw obiadowy (a wszystko to szczęśliwie po węgiersku). Później zwiedziłyśmy jeszcze cmentarz
Házsongárdi, a następnie udałyśmy się do ogrodu botanicznego, gdzie poza obejrzeniem roślin w ogrodzie i oranżerii można było wejść na wieżę ciśnień, żeby zobaczyć
miasto z góry (co, jak się wkrótce okazało, skutecznie utrudniały wysokie drzewa).
A tymczasem zbliżał się moment, kiedy miałam się spotkać z moim drugim kolozsvárskim przewodnikiem. Sytuacja z jego imieniem jest o tyle skomplikowana, że ma złożone nazwisko, a jeden z jego członów to imię. Dodajmy do tego uproszczony opis na Couch Surfingu i oto już wiemy dlaczego myślałam, że ma na imię Tamás. Nie było to chyba problem, bo inni ludzie też się tak do niego zwracali. Faktem jest jednak, że, a to wydedukowałam dopiero dzięki Facebookowi, ma na imię Zsolt. Na mindegy. On dla odmiany był Seklerem z Gyergyó-cośtam, dlatego miasto z jego perspektywy wyglądało trochę inaczej. W każdym razie wyszło mniej więcej tak, że niedługo po spotkaniu się z nim Dóri musiała zbierać się już do domu, nastąpiła więc zmiana przewodników. Tamás przypomniał sobie poniewczasie, że miał przygotowane dla mnie specjalne powitanie, które usłyszałam dopiero po krótkim spacerze. Kiedy z jego ust padło „Cześć ślicznotko!” opadła mi szczęka. Tak dowiedziałam się, że Tomi uczył się trochę polskiego, bo dzięki Couch Surfingowi poznał pewnego Polaka, z którym się zaprzyjaźnił, więc chciał poznać również nasz język. Najważniejsze miejsca w mieście pokazała mi już Dóri, więc nie było już zbyt wiele do zwiedzenia. Pokazał mi jeszcze obecny, niezbyt ładny, szary budynek węgierskiego teatru, kolorową dawną
synagogę, a potem wywiózł windą na dach wysokiego budynku, w którym na dole znajdowały się sklepy, żeby pokazać mi panoramę miasta. Później wstąpiliśmy do nareszcie
wysprzątanego kościoła św. Michała. Na starym mieście kupił mi ciastko w kształcie kwiatka z kolorowym lukrem, noszące nawet jakąś specjalną nazwę, którą oczywiście już zapomniałam – takie ciastka zwozili do domów pielgrzymi wracający z Csíksomlyó dla tych, którzy nie mogli się wybrać na pielgrzymkę. Później weszliśmy jeszcze do sympatycznej knajpki "Krajcár" na piwo Harghita. W międzyczasie do Tamása zadzwoniło paru znajomych i z bodaj dwoma miałam okazję porozmawiać, kiedy zostałam zareklamowana jako Polka, która bardzo dobrze mówi po węgiersku. Później Tamás wiedząc, że czeka mnie w zasadzie całodobowa podróż, zaproponował mi możliwość ogarnięcia się przed podróżą u niego. Pojechałam więc z nim, znów sobie wyrzucając, że znów wsiadam do samochodu z kimś obcym i jak umrę, to mnie mama zabije. Zaliczyłam jeszcze występ wokalny, bo w samochodzie grało akurat lokalne Paprika Rádió, w którym zapodali „Nyolc óra munka”. Zgarnęliśmy mój plecak z przechowalni i trafiłam do kameralnego węgierskiego akademika, z dużą łazienką i ogromną w niej wanną, gdzie doprowadziłam się do stanu gotowości. Później wyszliśmy jeszcze na chwilę do pobliskiego ogromnego centrum handlowego, gdzie dożywiłam się przed odjazdem. A potem odwiózł mnie na dworzec autobusowy, gdzie się pożegnaliśmy. Około 23 przyjechał znajomy pomarańczowy autokar OrangeWays, dopłaciłam 500 ft i zajęłam swoje miejsce. To śledziłam światła w ciemności, to zasypiałam. Ocknęłam się na chwilę, gdy przejeżdżaliśmy przez Nagyvárad – Oradeę albo Wielki Waradyn i pomyślałam, że wypadałoby tam znów kiedyś wpaść (byłam tam już w 2009 roku na wycieczce z letniego uniwersytetu w Debreczynie, ale z powodu jakichś opóźnień nie pooglądałam zbyt wiele). Później obudziła nas obsługa autobusu z wieścią, że dotarliśmy do granicy i trzeba przygotować dokumenty i przestawić zegarki. Na węgierskiej autostradzie znów zapadłam w sen.
DZIEŃ 13:
Autobus zajechał bladym świtem na Népliget, miałam więc ponad godzinę do autobusu, który miał mnie zawieźć do Bratysławy. Znalazłam sobie ławeczkę na dworcu, ułożyłam sobie plecaki tak, żeby ciężko było z nich coś wyjąć i położyłam się na nich na drzemkę. Gdy się obudziłam i zaczęłam zbierać do toalety ktoś zagadnął mnie węgierskimi słowami „Cześć, czy Ty przypadkiem nie jesteś tą Polką…?”. To był ten dziwny koleś z Székelyudvarhely, który siedział z nami w kawiarni. Nosz, kurna, kogo jak kogo, ale akurat jego spotkać. Przywitałam się, ale żeby nie musieć się wdawać w rozmowę skierowałam swoje kroki do damskiego WC i jakoś udało mi się uniknąć konsekwencji tego spotkania. Później wsiadłam do autobusu do Pragi, w którym poza mną i czeskim kierowcą było chyba tylko stado japońskich turystów, którzy oczywiście musieli od rana gadać i pitolić na swoich elektronicznych urządzonkach. Mp3 w uszy i obudziłam się w Bratysławie. Tam kulturalnie zjadłam kanapkę i wypiłam herbatę, chwilę po czasie przyjechał PolskiBus i wyruszyłam w najpowrotniejszą z powrotnych dróg. Około 22 znów byłam w Warszawie…
Kolozsvár:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7,
8,
9
Droga powrotna:
1,
2
(11-02-2012, 1:43)fvg napisał(a): (11-02-2012, 0:39)Lilly Lill napisał(a): Dowiedziałam się, że wielu mieszkańców Udvarhely bardzo słabo mówi po rumuńsku i potem podczas studiów w Kolozsvárze mają spore problemy z dogadaniem się „na mieście” (jedna z dziewczyn mówiła, że rozmawiała kiedyś z Rumunami w klubie po angielsku i mówiła, że jest Węgierką z Węgier), a później z różnymi sprawami urzędowymi, kiedy trzeba wypełniać pisma po rumuńsku.
W identycznej sytuacji znajdują się Węgrzy zamieszujący Ruś Zakarpacką. Niekiedy bywa tak, że dzieciaki wychowujące się w węgierskich wioskach dopiero idąc do liceum do miasta mają pierwszy poważniejszy kontakt z ukraińskim. Można się domyślać, jak ciężko jest im się uczyć.
Przypomniał mi się w tym temacie filmik z występem siedmiogrodzkiego kabaretowego duetu Szomszédnéni Produkciós Iroda u Fábryego, który ostatnio oglądałam, i wypowiedź z ok. 6:40 (
)
http://www.youtube.com/watch?v=TkRxXJUQk...re=related