Nagy Magyarország-tour czyli moja wyprawa po Wielkich Węgrzech ;)
#11
(11-02-2012, 0:39)Lilly Lill napisał(a): Dowiedziałam się, że wielu mieszkańców Udvarhely bardzo słabo mówi po rumuńsku i potem podczas studiów w Kolozsvárze mają spore problemy z dogadaniem się „na mieście” (jedna z dziewczyn mówiła, że rozmawiała kiedyś z Rumunami w klubie po angielsku i mówiła, że jest Węgierką z Węgier), a później z różnymi sprawami urzędowymi, kiedy trzeba wypełniać pisma po rumuńsku.

W identycznej sytuacji znajdują się Węgrzy zamieszujący Ruś Zakarpacką. Niekiedy bywa tak, że dzieciaki wychowujące się w węgierskich wioskach dopiero idąc do liceum do miasta mają pierwszy poważniejszy kontakt z ukraińskim. Można się domyślać, jak ciężko jest im się uczyć.

(11-02-2012, 0:39)Lilly Lill napisał(a): W międzyczasie na stoppoljonline.ro znalazłam ofertę chłopaka, który miał jechać następnego dnia popołudniu do Kolozsváru, więc skontaktowałam się z nim i tak załatwiłam sobie transport.

Dzięki piękne za ten link. Dobra strona Uśmiech

Ostatnie fragmenty relacji dotyczą miejsc, w których nigdy nie byłem, także, podobnie jak moziba, śledzę z wielkim zainteresowaniem.

Pozdrawiam Uśmiech

Masz własną stronę internetową? Pomóż promować Forum Węgierskie!
Odpowiedz
#12
(11-02-2012, 0:39)Lilly Lill napisał(a): Zobaczyłam z zewnątrz kościół projektu Imrego Makovecza, do środka niestety nie dało się wejść z powodu jakichś prac remontowych.

szkoda. ale przynajmniej z wierzchu widziałaś. ja sobie nie daruję, że jak byłem w tej Środzie, to nie byłem świadomy, że jest tam kościół Makovecza...


(11-02-2012, 0:39)Lilly Lill napisał(a): Jedni Cyganie mówili po węgiersku, inni po rumuńsku, a niektórzy w ogóle w swoich własnych językach.

ja kiedyś w Rumunii nieopatrznie [i nieładnie] zbyłem żebrzące po rumuńsku dziecko romskie, ale nie wiedzieć czemu nie zwróciłem się doń po polsku, a po węgiersku. miałem chyba podświadomie zakodowaną niezrozumiałość tego języka. Oczko

dziecko oczywiście płynnie przeszło na węgierski i zwracało się do mnie per bácsi...


(11-02-2012, 0:39)Lilly Lill napisał(a): Po drugiej stronie góry ustawiony jest ołtarz, zaprojektowany przez Makovecza

o, jaki heraldyczny! [podwójny krzyż na potrójnym wzgórzu], pięknie.
: Ɔ(X)И4M :
Odpowiedz
#13
Coś strasznie długo trwa już ta podroż do Klużu Oczko Będzie dalsza część relacji?
Masz własną stronę internetową? Pomóż promować Forum Węgierskie!
Odpowiedz
#14
Będzie, będzie, tylko byłam na feriach, a teraz, jak z nich wróciłam, mam szalony zapieprz na uczelniach, ale jak się trochę ogarnę, to będę pisać dalej.
Odpowiedz
#15
Powiem tyle, imponująca relacja... Z niecierpliwością czekam na więcej, i gratuluję wyprawy (jednocześnie zazdroszczę Szeroki uśmiech )
Odpowiedz
#16
Lilly Lill, jedźmy dalej! Uśmiech Czekam na dalsze wpisy.

Pozdrawiam serdecznie!
Masz własną stronę internetową? Pomóż promować Forum Węgierskie!
Odpowiedz
#17
Przepraszam, że tak długo kazałam czekać, ale naprawdę potrzebna mi była taka przerwa świąteczna, żeby móc się zabrać do pisania. Więc co by nie zanudzać, przechodzę do rzeczy.

DZIEŃ 11:
Tego dnia dopiero popołudniu miałam wyruszyć w dalszą podróż, więc zaczęłam od wyspania się, a potem wstałam i zabrałam się za czytanie przywiezionej ze sobą książki („Mesjasze” Gy. Spiró). Wygrzawszy się z lekturą w ogródku zapakowałam się, dożywiłam i Júlia odwiozła mnie na dworzec kolejowy, gdzie miałam spotkać się z moimi przewoźnikami. Nie czekałam długo, w końcu pojawił się samochód prowadzony przez niejakiego Csabę, do którego poza mną wsiadły jeszcze dwie osoby. W którejś z okolicznych wiosek zgarnęliśmy jeszcze jedną osobę i tak w pięcioro wyruszyliśmy w stronę Kolozsváru. Podróż upłynęła w miłej atmosferze, moi towarzysze bardzo się cieszyli z mojej znajomości węgierskiego i nawet zaprosili do siebie na jakieś tradycyjne seklerskie danie z kapusty (niestety, zapomniałam nazwy), ale byłam już umówiona z mającą mnie przenocować Noémi, więc musiałam odmówić. W międzyczasie dostałam od niej sms, że musi wyjść na pocztę, więc może się trochę spóźnić. Zdziwiło mnie trochę, że sms był wysłany z innego numeru, niż ten, który mi podała i był po angielsku, ale co tam. Tymczasem wieczorną porą wjechaliśmy do Kolozsváru drogą, która zjeżdżała z góry. Moim oczom ukazał się wspaniały widok leżącego poniżej góry oświetlonego miasta. Zostałam wysadzona prawie pod samymi drzwiami, zapłaciłam 20 lei i poszłam w kierunku podanego mi adresu. Ku mojemu zdziwieniu drzwi nie otwarła mi węgierska dziewczyna, a dwóch rumuńskich chłopaków, którzy po angielsku wyjaśnili mi, że są kolegami Noémi, a ona sama poszła na pocztę i zaraz wróci. Niezbyt pewnie weszłam za nimi do domu i wdaliśmy się w jakieś small-talki. W międzyczasie naszła mnie myśl, że chyba zwariowałam do reszty włażąc w obcym mieście do obcego mieszkania z jakimiś kolesiami, których języka nie znam, że zginę marnie i na dodatek mama jak się dowie, to mnie zabije. Na szczęście po niedługim czasie w mieszkaniu zjawiła się Noémi, przeprosiła za spóźnienie i bałagan (właśnie pakowała się na jakiś wyjazd edukacyjny), koledzy okazali się dawnymi sąsiadami z akademika. I tak zaczął się wieczór w rumuńsko-węgiersko-angielskiej mieszance językowej. Noémi była z leżącego na północy Rumunii miasta Nagybánya czyli po rumuńsku Baia Mare, gdzie mieszka o wiele mniej Węgrów niż na Seklerszczyźnie, w związku z czym świetnie mówiła zarówno po węgiersku, jak i po rumuńsku, tak samo zresztą, jak jej współlokatorka, która ujawniła się po chwili. Jeden z chłopaków był nawet z Szatmárnémeti czyli rumuńskiego Satu Mare, był więc dość osłuchany z węgierskim, ale nie mówił w tym języku. Posiedzieliśmy trochę, porozmawialiśmy, po czym ekipa wpadła na pomysł, żeby pojechać na górę, z której rozciąga się ładny widok na miasto. Ani się obejrzałam, jak jechałam przez miasto z dość niebezpieczną prędkością w samochodzie, który aż łomotał od (tłustych) bitów z dwoma Rumunami i dwiema Węgierkami. „No teraz jak się rozwalimy, to mnie mama jak nic zabije”. Nie rozwaliliśmy się jednak, wjechaliśmy na wzgórze, gdzie obecnie stoi hotel Belvedere, a kiedyś była tam twierdza Fellegvár (Cetățuie). Widok z góry rzeczywiście był świetny, zrobiłam parę zdjęć, minęliśmy kilka ekip rozpracowujących jakieś procentowe napoje i wróciliśmy do samochodu. Zjechaliśmy z powrotem do miasta, pokazali mi z okien samochodu, co gdzie jest i weszliśmy jeszcze na piwo do jakiejś knajpki. Wróciliśmy potem do Noémi, chłopaki pojechali do siebie, a my zjadłyśmy coś jeszcze, wypiłyśmy po kieliszku domowej pálinki, którą Noémi przywiozła z domu i poszłyśmy spać.

DZIEŃ 12:
To był niestety już mój ostatni dzień w Siedmiogrodzie, przede mną było już tylko zwiedzenie Kolozsváru i powrót. Kolozsvár czyli po rumuńsku Cluj-Napoca ma wg Wikipedii nawet swoją polską nazwę: Kluż-Napoka, a dawniej Koloszwar, ale jakoś tak zżyłam się z tą węgierską, że nie potrafię używać innej… Miasto zamieszkuje ponad 300 tys. mieszkańców, z czego ok. 60 tys. to Węgrzy. Rano zgarnęłam moje rzeczy i zaniosłam duży plecak do przechowalni bagażu na dworcu, ponieważ Noémi popołudniu wyjeżdżała i nie mogłam zostawić tego u niej. Obsłużyła mnie bardzo sympatyczna Rumunka, z którą dogadałam sie na migi i na piśmie. Wróciłam do Noémi, a ona doprowadziła mnie do centrum, pokazała punkt ksero, gdzie mówią po węgiersku i tu się musiałyśmy rozstać. A po co był mi punkt ksero? Otóż okazało się, że genialnie zamówiłam sobie bilet na autobus z Kolozsváru do Budapesztu na następny dzień. Musiałam więc pomailować z OrangeWaysem, dostałam nowy bilet z właściwą datą, który trzeba było wydrukować, a przy wejściu do autobusu czekało na mnie 500 ft do zapłacenia za zmianę. Cóż, kto nie ma w głowie, musi mieć gdzie indziej (w tym wypadku padło na mój portfel)…
Następnie byłam umówiona na spotkanie z Dorottyą, która miała mnie oprowadzić po mieście. W międzyczasie zajrzałam do informacji turystycznej, wzięłam parę mapek i folderów (jeden z nich, adresowany do Węgrów zawierał m. in. plan z węgierskimi nazwami ulic oraz spis miejsc, w których można się porozumieć po węgiersku; większość z takich miejsc jest oznaczonych takimi naklejkami: http://www.igentessek.ro ), obeszłam główny plac z kościołem św. Michała i pomnikiem króla Macieja Korwina. Wkrótce nadeszła Dóri, rodowita mieszkanka Kolozsváru, świeżo upieczona maturzystka, a od października studentka historii sztuki. Trafiłam więc dobrze, bo całkiem sporo wiedziała o mieście. Obejrzałyśmy znajdujące się w centrum budynki, poszłyśmy do prawosławnej katedry, niestety nie udało nam się wejść do dawnego teatru węgierskiego, a obecnie rumuńskiego, ani do kościoła św. Michała, który akurat był namiętnie sprzątany (zapewne przed odpustem). Później zobaczyłyśmy wystawy w Baszcie Krawców, obeszłyśmy stare miasto, zobaczyłam budynek Uniwersytetu im. Babeșa i Bolyaiego (gdzie można uczyć się zarówno po rumuńsku, jak i po węgiersku – stąd masy węgierskich studentów w mieście), zwiedziłyśmy kilka kościołów. Gdy nadeszła pora obiadu, Dorottya zaprowadziła mnie do Ágápé – hotelu z restauracją, gdzie w samoobsługowej części restauracji można było za nieduże pieniądze kupić zestaw obiadowy (a wszystko to szczęśliwie po węgiersku). Później zwiedziłyśmy jeszcze cmentarz Házsongárdi, a następnie udałyśmy się do ogrodu botanicznego, gdzie poza obejrzeniem roślin w ogrodzie i oranżerii można było wejść na wieżę ciśnień, żeby zobaczyć miasto z góry (co, jak się wkrótce okazało, skutecznie utrudniały wysokie drzewa).
A tymczasem zbliżał się moment, kiedy miałam się spotkać z moim drugim kolozsvárskim przewodnikiem. Sytuacja z jego imieniem jest o tyle skomplikowana, że ma złożone nazwisko, a jeden z jego członów to imię. Dodajmy do tego uproszczony opis na Couch Surfingu i oto już wiemy dlaczego myślałam, że ma na imię Tamás. Nie było to chyba problem, bo inni ludzie też się tak do niego zwracali. Faktem jest jednak, że, a to wydedukowałam dopiero dzięki Facebookowi, ma na imię Zsolt. Na mindegy. On dla odmiany był Seklerem z Gyergyó-cośtam, dlatego miasto z jego perspektywy wyglądało trochę inaczej. W każdym razie wyszło mniej więcej tak, że niedługo po spotkaniu się z nim Dóri musiała zbierać się już do domu, nastąpiła więc zmiana przewodników. Tamás przypomniał sobie poniewczasie, że miał przygotowane dla mnie specjalne powitanie, które usłyszałam dopiero po krótkim spacerze. Kiedy z jego ust padło „Cześć ślicznotko!” opadła mi szczęka. Tak dowiedziałam się, że Tomi uczył się trochę polskiego, bo dzięki Couch Surfingowi poznał pewnego Polaka, z którym się zaprzyjaźnił, więc chciał poznać również nasz język. Najważniejsze miejsca w mieście pokazała mi już Dóri, więc nie było już zbyt wiele do zwiedzenia. Pokazał mi jeszcze obecny, niezbyt ładny, szary budynek węgierskiego teatru, kolorową dawną synagogę, a potem wywiózł windą na dach wysokiego budynku, w którym na dole znajdowały się sklepy, żeby pokazać mi panoramę miasta. Później wstąpiliśmy do nareszcie wysprzątanego kościoła św. Michała. Na starym mieście kupił mi ciastko w kształcie kwiatka z kolorowym lukrem, noszące nawet jakąś specjalną nazwę, którą oczywiście już zapomniałam – takie ciastka zwozili do domów pielgrzymi wracający z Csíksomlyó dla tych, którzy nie mogli się wybrać na pielgrzymkę. Później weszliśmy jeszcze do sympatycznej knajpki "Krajcár" na piwo Harghita. W międzyczasie do Tamása zadzwoniło paru znajomych i z bodaj dwoma miałam okazję porozmawiać, kiedy zostałam zareklamowana jako Polka, która bardzo dobrze mówi po węgiersku. Później Tamás wiedząc, że czeka mnie w zasadzie całodobowa podróż, zaproponował mi możliwość ogarnięcia się przed podróżą u niego. Pojechałam więc z nim, znów sobie wyrzucając, że znów wsiadam do samochodu z kimś obcym i jak umrę, to mnie mama zabije. Zaliczyłam jeszcze występ wokalny, bo w samochodzie grało akurat lokalne Paprika Rádió, w którym zapodali „Nyolc óra munka”. Zgarnęliśmy mój plecak z przechowalni i trafiłam do kameralnego węgierskiego akademika, z dużą łazienką i ogromną w niej wanną, gdzie doprowadziłam się do stanu gotowości. Później wyszliśmy jeszcze na chwilę do pobliskiego ogromnego centrum handlowego, gdzie dożywiłam się przed odjazdem. A potem odwiózł mnie na dworzec autobusowy, gdzie się pożegnaliśmy. Około 23 przyjechał znajomy pomarańczowy autokar OrangeWays, dopłaciłam 500 ft i zajęłam swoje miejsce. To śledziłam światła w ciemności, to zasypiałam. Ocknęłam się na chwilę, gdy przejeżdżaliśmy przez Nagyvárad – Oradeę albo Wielki Waradyn i pomyślałam, że wypadałoby tam znów kiedyś wpaść (byłam tam już w 2009 roku na wycieczce z letniego uniwersytetu w Debreczynie, ale z powodu jakichś opóźnień nie pooglądałam zbyt wiele). Później obudziła nas obsługa autobusu z wieścią, że dotarliśmy do granicy i trzeba przygotować dokumenty i przestawić zegarki. Na węgierskiej autostradzie znów zapadłam w sen.

DZIEŃ 13:
Autobus zajechał bladym świtem na Népliget, miałam więc ponad godzinę do autobusu, który miał mnie zawieźć do Bratysławy. Znalazłam sobie ławeczkę na dworcu, ułożyłam sobie plecaki tak, żeby ciężko było z nich coś wyjąć i położyłam się na nich na drzemkę. Gdy się obudziłam i zaczęłam zbierać do toalety ktoś zagadnął mnie węgierskimi słowami „Cześć, czy Ty przypadkiem nie jesteś tą Polką…?”. To był ten dziwny koleś z Székelyudvarhely, który siedział z nami w kawiarni. Nosz, kurna, kogo jak kogo, ale akurat jego spotkać. Przywitałam się, ale żeby nie musieć się wdawać w rozmowę skierowałam swoje kroki do damskiego WC i jakoś udało mi się uniknąć konsekwencji tego spotkania. Później wsiadłam do autobusu do Pragi, w którym poza mną i czeskim kierowcą było chyba tylko stado japońskich turystów, którzy oczywiście musieli od rana gadać i pitolić na swoich elektronicznych urządzonkach. Mp3 w uszy i obudziłam się w Bratysławie. Tam kulturalnie zjadłam kanapkę i wypiłam herbatę, chwilę po czasie przyjechał PolskiBus i wyruszyłam w najpowrotniejszą z powrotnych dróg. Około 22 znów byłam w Warszawie…


Kolozsvár:1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9
Droga powrotna: 1, 2
(11-02-2012, 1:43)fvg napisał(a):
(11-02-2012, 0:39)Lilly Lill napisał(a): Dowiedziałam się, że wielu mieszkańców Udvarhely bardzo słabo mówi po rumuńsku i potem podczas studiów w Kolozsvárze mają spore problemy z dogadaniem się „na mieście” (jedna z dziewczyn mówiła, że rozmawiała kiedyś z Rumunami w klubie po angielsku i mówiła, że jest Węgierką z Węgier), a później z różnymi sprawami urzędowymi, kiedy trzeba wypełniać pisma po rumuńsku.

W identycznej sytuacji znajdują się Węgrzy zamieszujący Ruś Zakarpacką. Niekiedy bywa tak, że dzieciaki wychowujące się w węgierskich wioskach dopiero idąc do liceum do miasta mają pierwszy poważniejszy kontakt z ukraińskim. Można się domyślać, jak ciężko jest im się uczyć.

Przypomniał mi się w tym temacie filmik z występem siedmiogrodzkiego kabaretowego duetu Szomszédnéni Produkciós Iroda u Fábryego, który ostatnio oglądałam, i wypowiedź z ok. 6:40 (Flaga węgierska ) http://www.youtube.com/watch?v=TkRxXJUQk...re=related Oczko
Odpowiedz
#18
Przeczytałam z zainteresowaniem! Mnie też się marzy taki objazd, ale jeszcze z uwzględnieniem Zakarpacia.
Odpowiedz
#19
Świetna relacja, gratuluję pracowitości. Mam w pamięci mój pierwszy wyjazd na Węgry. Ale jak to opisać żeby nie urazić nikogo? Wszak mój dziadek po mieczu to Węgier spod Wiednia, nawet nazwisko po nim mam. Dawno temu czytałem książkę "Maria i Magdalena" i tam coś było o podróżach koleją w Rumunii, kto ciekawy niech przeczyta książkę.
Odpowiedz


Podobne wątki&hellip
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Podróże "palcem po mapie" eplus 4 5,382 27-09-2020, 10:23
Ostatni post: eplus
  Sarospatak po sezonie eplus 24 26,941 14-10-2019, 21:31
Ostatni post: eplus
  Poszukuję nazwy węgierskiej wody po goleniu z roku ok 1986 vaidame 6 5,520 10-08-2018, 19:40
Ostatni post: ex-komar
  Trzecia wizyta we wschodnich Węgrzech stef 4 3,914 31-07-2018, 12:26
Ostatni post: piablo75
  Moja pierwsza objazdówka po Węgrzech jacekgk 0 3,229 11-06-2018, 14:16
Ostatni post: jacekgk



Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości