Nagy Magyarország-tour czyli moja wyprawa po Wielkich Węgrzech ;)
#1
Historia mojej wycieczki w większości nie dotyczy Węgier sensu stricto (przynajmniej w dzisiejszym rozumieniu Oczko), jednak jest z Węgrami ściśle związana. A że była według mnie bardzo ciekawa, a poza tym sama sobie ją od początku do końca zorganizowałam, podzielę się swoimi wrażeniami. Trwała kilkanaście dni, a ja na dodatek mam tendencje do rozwlekłych opisów, dlatego będę prezentować ją w odcinkach.

W ostatnie wakacje skuszona ofertą Polskiego Busa zakupiłam sobie na wrzesień bilety do Bratysławy i z powrotem po 10 zł w jedną stronę z myślą, że jeśli starczy czasu i pieniędzy, to na Węgry stamtąd niedaleko. Koniec końców wyszło na to, że i pieniędzy i czasu będę mieć wystarczającą ilość, więc postanowiłam spełnić jedno ze swoich podróżniczych marzeń – wybrać się do Siedmiogrodu. Tak powstał przewrotny plan objechania kawałka Wielkich Węgier.

Przypuszczam, że nie wszyscy są tu hungarystami, więc jeśli ktoś nie wie, czym są Wielkie Węgry i jak się ma Bratysława czy Siedmiogród (znany ostatnio bardziej jako Transylwania) do Węgier, to zachęcam do podłubania w Internecie – pomóc mogą historyczne mapki Węgier czy sprawdzenie, czym był Traktat z Trianon.

Wyprawa była w miarę niskobudżetowa. Boję się jeździć autostopem, dlatego poza Polskim Busem zarezerwowałam bilety na Orange Ways, kupiłam przez Internet promocyjny bilet na pociąg z Budapesztu do Braszowa i nastawiłam się na pociągi osobowe i busiki. Noclegi w większości zapewnił mi CouchSurfing, znajomi, w kilku miejscach korzystałam z hosteli. Oto krótka relacja z moich wojaży upstrzona moimi zdjęciami Uśmiech

DZIEŃ 1:
O 6:45 wyruszyłam autobusem z Warszawy. Sprawnie przemieścił się do granicy czeskiej, a następnie słowackiej. Po drodze zatrzymaliśmy się nawet na obiad w jakimś słowackim zajeździe na prawie godzinę, ale bez opóźnień po 17 dojechaliśmy do Bratysławy. Przyjechałam do hostelu, trochę się ogarnęłam i zrobiłam mały spacer po okolicy, sprawdziłam pociągi i autobusy do Komárna, które miało być następnym przystankiem mojej podróży, a później położyłam się spać zmęczona podróżą.

DZIEŃ 2:
Wybrałam się na darmowe oprowadzanie po mieście (tzn. za napiwki „co łaska” po zakończonym zwiedzaniu). Przewodnikiem był sympatyczny Australijczyk, który, jak mówił, przyjechał kiedyś do Bratysławy i tak mu się spodobało, że przyjeżdża co lato oprowadzać turystów. Miał rzeczywiście całkiem konkretną wiedzę na temat miasta i jego historii (głównie historii). Niestety, z mojego punktu widzenia było to trochę nudne, bo wiele rzeczy, które pewnie dla turystów z USA czy UK były zupełną nowością (np. że Bratysława nazywała się Pozsony, koronowano w niej węgierskich królów, zbierał się w niej parlament węgierski, jak wyglądało życie w czasach komunizmu), ja już wiedziałam, a to z historii Węgier, a to w ogóle z historii Europy Środkowej. Ale pooglądałam przynajmniej miasto, dowiedziałam się, że tam, gdzie dziś siedzi Hviezdoslav, kiedyś siedział Petőfi, a zaraz po pierwszej wojnie światowej miasto nazywało się przez chwilę Wilsonovo. Później zjadłam obiad i popołudniu spotkałam się ze znalezioną przez CouchSurfing sympatyczną Czeszką, Janą, która mieszka w Bratysławie i zna polski (haha, co za panslawizm Oczko) oraz jej mamą, która akurat ją odwiedzała. Zwiedziłyśmy resztę starego miasta i zamek, wypiłyśmy piwo i pospacerowałyśmy brzegiem Dunaju. Po czym znów wróciłam do hostelu zbierać siły na kolejny dzień, kiedy to już miałam ruszyć w naprawdę węgierskie tereny...

I parę zdjęć: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14
Odpowiedz
#2
DZIEŃ 3:
Rano wyszłam z hostelu na dworzec kolejowy, skąd miałam pojechać do Komárna, aby spotkać się z poznaną przez Internet koleżanką Vicą i zwiedzić miasto. Niestety, okazało się, że akurat tego dnia pociągi do Komárna odjeżdżają nie z dworca głównego, a z innego: Nové Mesto, do którego muszę dojechać tramwajem. I dojechałam, ale jakieś 10 minut po odjeździe pociągu, więc musiałam czekać na kolejny dwie i pół godziny. Zwiedziłam tymczasem zupełnie nieciekawe okolice dworca wraz z dużym centrum handlowym, czytałam książkę i obserwowałam jak na dworcu zbiera się coraz większy tłumek podenerwowanych brakiem pociągu podróżnych. W końcu wsiadłam w pociąg przemierzający południe Słowacji, w tym najbardziej „zawęgrzone” miejsca. Kiedy na jednej z wiat przystankowych pojawił się napis „f*sz” pomyślałam wesoło, „Oho, magyarlakta terület” Oczko I rzeczywiście – w pociągu coraz więcej ludzi rozmawiało po węgiersku. W końcu popołudniu wysiadłam na dworcu w Komárnie, skąd zgarnęła mnie Vica. Następnie zostałam nakarmiona przez jej mamę (w ten sposób dowiedziałam się, czym jest „rakott krumpli” - po naszemu zapiekanka, taka z ziemniaków, kiełbasy etc.) i wyszłyśmy zwiedzać miasto.
Komárno, albo z węgierska Komárom, jest miastem przedzielonym granicą. Większa część znajduje się na Słowacji, mniejsza na Węgrzech. Wg Wikipedii w części słowackiej 64% mieszkańców stanowią Węgrzy.
Zobaczyłam nieduże, ale sympatyczne śródmieście (z polskim akcentem, który mnie zaskoczył), a później wybrałyśmy się w stronę Dunaju. Przy dawnym przejściu granicznym stoi pomnik ku pamięci i chwale traktatu z Trianon, podobno obwarowany kamerami, po tym jak Węgrzy go uszkadzali. Przeszłyśmy przez most i tak, po raz pierwszy w czasie tej wyprawy, znalazłam się naprawdę na Węgrzech. Przespacerowałyśmy się brzegiem rzeki, a na następnie udałyśmy do położonego nieopodal fortu Monostor, gdzie akurat odbywały się targi budowlane. Zobaczyłyśmy jeszcze koncert jakiegoś młodego zespołu rockowego, który akurat tam grał i wróciłyśmy na słowacką stronę. Tego dnia w Komárnie odbywało się akurat święto pálinki, przy głównym placu rozstawiono scenę, na której grały różne zespoły, obok ustawiono stragany, a duża część mieszkańców miasta wyległa na ulicę. Podobno miałam wielkie szczęście, bo rzadko się tam dzieje tyle rzeczy na raz. Po koncertach, jeszcze chwili zwiedzania i pogaduchach, wróciłyśmy do Vicy i poszłyśmy spać.

DZIEŃ 4:
Ponownie nakarmiona przez mamę Vicy udałam się na „Déli Pályaudvar” czyli na dworzec w węgierskim Komárom, gdzie wsiadłam do pociągu, który zawiózł mnie do Budapesztu. W Budapeszcie z dworca zgarnęła mnie Karola, stypendiująca się tam koleżanka z grupy. Ponieważ byłam w Budapeszcie już wiele razy, skupiłyśmy się raczej na rozmowach i zbieraniu sił na kolejne dni, niż zwiedzaniu. Odebrałam na dworcu zamówiony przez Internet bilet do Braszowa – trzeba było wstukać do automatu kod i automat wydrukował bilet, a potem poszłyśmy coś zjeść, wypić i spotkać się z naszym kolejnym kolegą z grupy – Grzesiem, również siedzącym tam na stypendium.

Kilka innych zdjęć z Komárna i Komárom: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7
I z Budapesztu: 1, 2, 3
Odpowiedz
#3
DZIEŃ 5:
Po nocy przespanej w akademiku udałam się na Keleti Pályaudvar, skąd pociąg IC Pannonia miał mnie zawieźć do Siedmiogrodu. Wsiadłam do pociągu i wyruszyłam. Na początku wszystko szło bezproblemowo, pociąg był prawie pusty, siedzenia całkiem wygodne, puszta za oknem płaska i nudna. Pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji, zobaczyłam napis „Vám” na budynku i pomyślałam „Buehehehe, ale śmieszna nazwa miejscowości!”. Następną myślą było „Boże, ale ja durna jestem” po zobaczeniu w wagonie kontroli granicznej. I tak wjechałam do Rumunii, przestawiłam zegarek, a płaskość Alföldu zaczęła ustępować transylwańskim górom. Do pociągu wsiedli rumuńscy konduktorzy i wtedy zaczęły się problemy. Jeden z nich długo przyglądał się mojemu biletowi, powiedział coś po rumuńsku, z czego zrozumiałam tylko „Budapeszt”, więc przytaknęłam w końcu stamtąd jadę. Pokazał mi, żebym zostawiła na razie ten bilet na blacie i poczekała. Po jakimś czasie przyszedł drugi konduktor i znów zaczął coś mówić po rumuńsku, więc powiedziałam mu, że nie rozumiem i facet zaczął ze mną rozmawiać, łamaną, bo łamaną, ale za to w miarę zrozumiałą, angielszczyzną. Wyobraźmy sobie takie coś w PKP… Okazało się, że nigdy nie widzieli takiego biletu i wydaje się im bardzo dziwny. Wytłumaczyłam, jak go kupiłam. Facet stwierdził, że na razie mi go zatrzyma. I tak sobie jechałam przez m. in. Arad, Devę (węg. Déva), Albę Iulię (Gyulafehérvár), Sighişoarę (Segesvár), pociąg wypełniał się podróżnymi, a ja stwierdziłam, że jeśli konduktorom coś nie pasuje z moim ważnym biletem i będę mnie chcieli wysadzić z pociągu, to będą musieli to zrobić siłą. W końcu wrócił pan konduktor z moim biletem, znów zaczął mówić coś po rumuńsku, znów powiedziałam, że nie rozumiem i jacyś siedzący obok chłopcy przetłumaczyli mu mnie, a mnie jego. Konduktor jeszcze trochę się podziwił, że mam taki bilet i mi go oddał. W międzyczasie z nudów (11 godzin jazdy…) poszłam coś zjeść w wagonie restauracyjnym. Koniec końców do Braszowa dojechałam, tylko pan konduktor pół godziny przed przyjazdem przyszedł zabrać mi znów mój bilet na pamiątkę, bo przecież nigdy wcześniej takiego nie widział. W Braszowie byłam po 22. Myślałam, że już wszystko pójdzie gładko. Kupiłam w automacie bilet, wsiadłam we właściwy autobus, żeby pojechać do hostelu…
W autobusie zaczepił mnie jakiś niezbyt trzeźwy pan pytaniem „English? Magyar? Polski?”. Byłam tak zaszokowana podaniem przez niego wszystkich trzech języków, w których można się ze mną normalnie porozumieć, że wyłączył się mi na chwilę instynkt samozachowawczy i wdałam się w mało sensowną rozmowę (gdzie jadę, po co, ile płacę za nocleg etc.). W końcu udało mi się go spławić po tym jak napisał mi na mojej mapce jakiś adres (swój?). Wysiadłam z autobusu, zarejestrowałam się w hostelu, umówiłam z koleżanką na spotkanie następnego dnia i poszłam spać.

DZIEŃ 6:
Przed południem wyszłam na spotkanie z poznaną przez Internet Laurą i jej chłopakiem Imrem, braszowskimi Węgrami, którzy mieli oprowadzić mnie po mieście. Braszów (węg. Brassó, rum. Braşov) jest starym saskim miastem położonym u stóp gór. Przed pierwszą wojną światową Niemcy (Sasi Siedmiogrodzcy), Węgrzy i Rumuni zamieszkiwali je w podobnych proporcjach (po 1/3 mniej więcej), dziś zdecydowaną większość mieszkańców stanowią Rumuni, Węgrów jest ok. 8,5%, Sasów zostało już bardzo niewielu. Do miasta całkiem licznie przybywają turyści, szczególnie niemieccy i węgierscy, w tym potomkowie dawnych mieszkańców miasta czy nawet sami dawni mieszkańcy, więc stare miasto jest ładnie odnowione. Obeszliśmy je, zobaczyliśmy słynny Czarny Kościół, oraz stojące obok szkoły niemieckie wraz z pomnikiem ich założyciela, Honterusa. Wspięliśmy się na otaczające miasto wzgórza, aby zobaczyć panoramę Braszowa z tarasów widokowych przy czarnej i białej wieży. Laura i Imre pokazali mi węgierskie liceum, do którego chodzili, a potem przeszliśmy jedną z najwęższych ulic w Europie. Później wjechaliśmy kolejką linową na górę Cenk (rum. Tâmpa), na której znajduje się górujący nad miastem napis „Braşov”. Trochę pochodziliśmy po górze, pooglądaliśmy widoki z różnych miejsc (a było widać już nie tylko miasto, ale również sąsiednie wsie i szczyty wysokich gór gdzieś dalej), zobaczyłam pozostałości po średniowiecznym zamku na szczycie. Podobno o świcie i wieczorem można spotkać tam niedźwiedzie. Później usiedliśmy w znajdującej się przy górnej stacji kolejki restauracji i wypiliśmy piwo (a że pogoda była ciepła i słoneczna, i zmęczyliśmy się chodzeniem po górze, smakowało dwa razy bardziej) po czym zjechaliśmy na dół i poszliśmy na obiad. Wszystkie knajpki z tarasami na starym mieście mają takie same parasole z nazwą miasta w trzech językach (Brașov, Kronstadt, Brassó) i nawiązującym do reklamy pewnego piwa napisem „Probably the best City In the world”. Po obiedzie zwiedziliśmy otwarte niedawno muzeum historii miasta. Później weszliśmy jeszcze na wzgórze z zamkiem, który obeszliśmy dookoła. Na koniec posiedzieliśmy jeszcze przez chwilę na rynku jedząc lody, ale zaczął zapadać zmrok i robiło się chłodno, więc na tym zakończyliśmy zwiedzanie pięknego Braszowa.

Z okien pociągu:1, 2
Braszów: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9
Odpowiedz
#4
(05-02-2012, 17:09)Lilly Lill napisał(a): Koniec końców do Braszowa dojechałam, tylko pan konduktor pół godziny przed przyjazdem przyszedł zabrać mi znów mój bilet na pamiątkę, bo przecież nigdy wcześniej takiego nie widział.

Być może sytuacja już się zmieniła, bo nie miałem przyjemności na przestrzeni ostatnich kilku lat podróżować rumuńską koleją. Ale jeszcze całkiem niedawno bilety pociągowe wyglądały tam tak:

[Obrazek: traintickets.jpg]

Także ten konduktor mógł rzeczywiście przeżyć szok widząc bilet wydrukowany z automatu. Mało tego: zamówiony przez Internet Uśmiech

Czekam na kolejne porcje relacji. Świetnie się to czyta Uśmiech

Pozdrawiam!
Masz własną stronę internetową? Pomóż promować Forum Węgierskie!
Odpowiedz
#5
ładne zdjęcia i opis!

(05-02-2012, 17:09)Lilly Lill napisał(a): Obeszliśmy je, zobaczyliśmy słynny Czarny Kościół

w środku wiszą ładne dywany. dużo dywanów.

a co do konduktorów rumuńskich, to pozdrawiam jednego, dzięki któremu za darmo przejechałem ponad 50 km [a dzięki mojej indolencji w odwrotnym kierunku Oczko]
: Ɔ(X)И4M :
Odpowiedz
#6
(06-02-2012, 1:41)varpho napisał(a): w środku wiszą ładne dywany. dużo dywanów.
Faktycznie bardzo dużo dywanów Uśmiech Nie można było robić w środku zdjęć i już zapomniałam o tym.


Dziękuję bardzo za pochwały, cieszę się, że się podoba Uśmiech Prezentuję zatem kolejny odcinek tego serialu:

DZIEŃ 7:
Po zwiedzeniu Braszowa wybrałam się do Marosvásárhely (rum. Târgu Mureș), gdzie moim przewodnikiem i CouchSurfingowym przechowywaczem miał być niejaki Lóránt. A kiedy okazało się, że jest w pracy do 16, postanowiłam po zatrzymać się po drodze na zwiedzanie w Segesvárze.
Przy dworcu w Braszowie wsiadłam w busik z Bukaresztu do Marosvásárhely. Kierowca był na tyle komunikatywny po angielsku, że kiedy swoją łamaną rumuńszczyzną powiedziałam, że „Sighișoara” odpowiedział mi, że „twenty lei”, a na tyle niekomunikatywny, że kiedy zebrało się sporo podróżnych kazał mi się przesiąść z miejsca z tyłu na miejsce obok siebie po rumuńsku i na migi. I tak przejechałam sobie krętą siedmiogrodzką drogą krajową siedząc obok jakiejś pani i kierowcy, pieklącego się niezwykle przy mijaniu samochodów na bukareszteńskich tablicach. Na jednej z betonowych płyt, które zabezpieczały strome zbocza nad jezdnią moim oczom ukazał się napis, którego już niestety dokładnie nie pamiętam, ale jego istotą było to, że mówił o Legii i uzupełniało go L w kółeczku. Później zatrzymaliśmy się na pół godziny w jakimś zajeździe, więc postanowiłam zrobić zdjęcie drodze, a tymczasem zza zakrętu wychynął... nie mogłam więc przepuścić okazji Oczko
Wysiadłam z busa w Segesvárze i powlokłam się z moim wielkim plecakiem i mapką w dłoni w stronę dworca z nadzieją, że znajdę tam przechowalnię bagażu. Na szczęście była. Z panią w przechowalni znów dogadałam się po angielsku, duży plecak został, a ja z mniejszym poszłam w stronę starego miasta. Kiedy szłam coraz częściej słyszałam język węgierski – tu Węgrzy stanowią już 18 % mieszkańców.
Cytadela w Segesvárze znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Jest to leżące na wzgórzu ufortyfikowane stare miasto. Wiele domów jest odnowionych, wciąż mieszkają tam ludzie, ale widziałam też wiele domów z wywieszonymi napisami w różnych językach, że są na sprzedaż. Obeszłam cytadelę, zobaczyłam słynną wieżę zegarową, ale niestety tylko z oddali. Nie udało mi się także wejść w pobliże domu, w którym urodził się Drakula ani nawet do informacji turystycznej – teren był ogrodzony, gdyż akurat kręcono zdjęcia do jakiegoś filmu, pewnikiem o drugiej wojnie światowej, bo widziałam wywieszona tam flagę Trzeciej Rzeszy, na której widok dziwili się niemieccy turyści. Później weszłam na wzgórze znajdujące się w cytadeli, gdzie znajduje się liceum, saski cmentarz (pozostałość po stanowiących dawniej większość mieszkańcach miasta) i kościół ewangelicki. I tu znów spotkało mnie zaskoczenie. Pan (Rumun) przyjmujący opłaty za wejście i dający kartki z opisem kościoła spojrzał na mnie i zapytał „Polish?” (a rozmawialiśmy po angielsku). Ja zrobiłam minę O.o, odpowiedziałam, że tak, ale nie mógł znaleźć opisu po polsku. W końcu wzięłam od niego opis węgierski i dowiedziałam się, że w środku jest jego koleżanka, która właśnie oprowadza jakichś węgierskich turystów, więc posłuchałam jeszcze tego i owego o kościele. Później zeszłam z powrotem do głównej części cytadeli, pochodziłam jeszcze trochę, pooglądałam widoki z góry i zeszłam na dół w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym mogłabym się dożywić za nieduże pieniądze. Niestety, nie znalazłam takiego, więc wróciłam na dworzec, gdzie w bufecie, jak się okazało, skończyły się już wszystkie potrawy poza kanapkami, więc poprzestałam na wypiciu kawy, odebrałam plecak z przechowalni i podreptałam na dworzec autobusowy, gdzie już czekał busik do Marosvásárhely. Kierowcą był sympatyczny Sekler, więc już spokojnie mogłam się przestawić na węgierski (chociaż pan kierowca obficie „zaciągał” gwarą). I rzeczywiście, podróżnymi byli głównie Węgrzy. Dojechałam do Marosvásárhely i podreptałam pod wskazany mi adres. Lóri mieszkał w maleńkim mieszkanku w budynku między ulicą a torami kolejowymi, składającym się z jednego pokoju, kuchni i łazienki, a te dwie ostatnie dzielił nawet z przylegającym do mieszkania od strony ulicy sklepem-warsztatem rowerowym. Miałam jeszcze pecha, że akurat wysiadł bojler w łazience, w związku z czym byłam skazana na zimne prysznice. No nic, na szczęście koniec lata był całkiem ciepły. Udaliśmy się na jedzenie, bo byłam bardzo głodna, Lóri pokazał mi po drodze parę ważniejszych budynków w mieście, a później dołączyła do nas jego dziewczyna Zófi i wybraliśmy się gdzie indziej na deser. Tam spotkaliśmy jeszcze jakiegoś ich znajomego, Zsófi wcześniej zebrała się do domu, bo była zmęczona, a ja z chłopakami jeszcze obeszłam miasto. Było już po zmroku, więc niewiele było widać. Pokazali mi gdzie jest węgierskie liceum, zamek, a potem wróciliśmy do domu spać.

Segesvár: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13
Odpowiedz
#7
DZIEŃ 8:
Lóri znów dopiero popołudniu miał wrócić z pracy, rozpoczęłam więc dzień od odwiedzin u chłopaków ze sklepu rowerowego, bo, jak się dowiedziałam, można było wpaść do nich skorzystać z Internetu, a tak się składało, że dziewczyna, która pisała mi wcześniej, że może mnie przenocować w Kolozsvárze za kilka dni, przestała się odzywać, zaczęłam więc sprężać się z poszukiwaniami innego noclegu. Następnie wyszłam i wybrałam się w stronę centrum, odwiedziłam informację turystyczną, wzięłam mapki i zabrałam się za zwiedzanie miasta. Zaczęłam od odwiedzenia budynku Pałacu Kultury. W Marosvásárhely Węgrzy stanowią już prawie połowę mieszkańców, więc w miejscach godnych zwiedzenia nie miałam najmniejszego problemu z dogadaniem się. Pałac Kultury (węg. Kultúrpalota) jest przepięknym, szczególnie w środku, budynkiem, jednym z egzemplarzy węgierskiej secesji (którą uwielbiam). Z początku kupiłam tylko bilet wstępu, ale wnętrze tak mnie zachwyciło, że dokupiłam bilet na fotografowanie, bo stwierdziłam, że naprawdę warto. W wielkiej Sali Lustrzanej była wystawa mebli, ściany zdobiły wielkie lustra, ponad nimi namalowane były sceny rodzajowe z życia Seklerów, ale tym, co mnie zachwyciło najbardziej, były witraże obrazujące legendy seklerskie. Ściany korytarzy również były pięknie pomalowane, a na klatkach schodowych znajdowały się witraże przedstawiające wielkich Węgrów. Zwiedziłam jeszcze galerię malarstwa na wyższym piętrze, niestety nie udało mi się zobaczyć wystawy archeologicznej, bo akurat była zamknięta. Nie weszłam też do sali koncertowej, bo odbywała się w niej jakaś próba i nie wiedziałam czy można (a podobno jest czego żałować). Następnie chciałam wejść na wieżę dawnego ratusza, obecnej siedziby prefektury, ale okazało się, że wpuszczają tam tylko grupowo. Później przeszłam się przez miasto, weszłam do katedr grekokatolickiej i prawosławnej, zobaczyłam z zewnątrz synagogę, szpetny, szary budynek teatru i skierowałam swoje kroki na zamek. Tam pod jedną z wież siedziała i głośno krzyczała jakaś cygańska rodzina (albo i kilka rodzin, bo ludzi było całkiem sporo). Ja obeszłam zamek dookoła i zobaczyłam wystawę o historii Marosvásárhely, a potem odwiedziłam kościół na zamku, gdzie akurat próbę miał jakiś chór dziecięcy. Później poszłam sprawdzić autobus na następny dzień i zrobić małe zakupy, żeby mieć co jeść. Popołudniu Lóri zabrał mnie ze sobą do restauracji, bo okazało się, że wspólnie z koleżanką z pracy akurat na ten dzień zorganizowali obiad dla znajomych z okazji ich niedawnych urodzin. Załapałam się więc na palinkę, pyszny węgierski obiad w restauracji Laci Csárda, zachwyty nade mną, jak ja to ładnie po węgiersku mówię Uśmiech, rozmowy o rowerowych wycieczkach m. in. po Polsce jednego ze znajomych Lóriego, wino i tort. A jakby tego było jeszcze mało wieczorem zaciągnął mnie na spotkanie z innymi znajomymi (m. in. chłopakami ze sklepu rowerowego) w okolicach kompleksu wypoczynkowego Weekend. Tam wypiliśmy dla odmiany piwo i doświadczyłam kolejnych zdziwień Węgrów „ale jak to jesteś Polką?”, „jak to się uczysz węgierskiego?”, „ale po co?”, „ale na serio w Polsce się tak nauczyłaś?” (na to ktoś odpowiedział pytającemu: „a Ty się w Rumunii nauczyłeś, i co?” Oczko) itp. Ale wszystko, co dobre (a mój pobyt w Marosvásárhely uważam za jeden z najfajniejszych fragmentów tej podróży) szybko się kończy, znów trzeba było się zbierać i wracać do domu.

Marosvásárhely: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9

Kultúrpalota (zachęcam do powiększania, szczególnie zdjęć witraży): 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18
Odpowiedz
#8
By była jakaś reakcja na Twoją relację podam, że śledzę ją od początku. Oglądam zdjęcia, czytam opisy, zerkam na mapy - słowem staram się również tam być, bo podoba mi się, po prostu.
Odpowiedz
#9
(09-02-2012, 0:01)Lilly Lill napisał(a): witraże przedstawiające wielkich Węgrów.

chyba jest ze mną coś nie tak, bo jak to czytałem, to chciałem Cię poprawić: przecież nie mówi się "wielkich Węgrów" a "wielkie Węgry"!

...

(09-02-2012, 0:01)Lilly Lill napisał(a): (na to ktoś odpowiedział pytającemu: „a Ty się w Rumunii nauczyłeś, i co?”)

cięta riposta! Szeroki uśmiech
: Ɔ(X)И4M :
Odpowiedz
#10
DZIEŃ 9:
Lori znów był w pracy, ja rano znów wpadłam na kawałek Internetu do sklepu z rowerami, potem spakowałam swoje manatki, zostawiłam chłopakom w sklepie klucz od mieszkania i podreptałam na dworzec autobusowy. Tam wsiadłam w busik do Székelyudvarhely (rum. Odorheiu Secuiesc). Była to jedna z trudniejszych podróży w moim życiu, bo nie dość, że trwała dość długo mimo nie tak wielkiej odległości – bus jechał okrężną drogą, omijając góry i zahaczając o uzdrowisko Szováta (Sovata), to jeszcze było całkiem ciepło, a w busie niebyło żadnej klimy, jedyną wentylacją było uchylone okienko przy kierowcy… W końcu dojechałam do Udvarhely, gdzie moimi przechowywaczami i przewodnikami mieli być Júlia i Laci. Wg ich couchsurfingowego profilu mieli być ekspertami w j. węgierskim i… polskim! Wcześniej pisałam do nich wiadomości po węgiersku, gdy przyjechałam na miejsce zadzwoniłam na podany numer, odebrała Júlia, przywitałam się po węgiersku, a ona stwierdziła, że możemy rozmawiać po polsku, podała mi adres, pod który dojechałam taksówką, bo było to na obrzeżach miasta. Na miejscu okazało się, że mama Julii jest Polką, która poznała jej ojca, Seklera, na studiach w Austrii i tak znaleźli się w Udvarhely. I w ten sposób siedząc w środku Rumunii, w mieście, którego 95% mieszkańców stanowią Węgrzy, rozmawiałam po polsku. Wcześniej pisała do mnie po węgiersku, bo nigdy nie uczyła się pisać po polsku i nie bardzo potrafi (swoją drogą, kiedy mówiła po polsku, używała całej masy kalek z węgierskiego („jedziemy z samochodem” etc.)) Kiedy się trochę ogarnęłam, Julia zabrała mnie do miasta, żebym zjadła obiad. Potem wróciłyśmy jeszcze na chwilę do domu, Julia pożyczyła mi swój komputer, żebym mogła dalej poszukiwać noclegu w Kolozsvárze i pokazała jeszcze stronę, na której można się umawiać z ludźmi na wspólny przejazd samochodem, w związku z tym, że jest mało bezpośrednich połączeń między Székelyudvarhely a Kolozsvárem. Tymczasem koło domu ojciec Julii wraz z kolegami gotował palinkę. Potem przyjechał chłopak Julii, Laci, i razem pojechaliśmy do miasta. Julia pokazała mi najważniejsze budynki w centrum, ale że już się ściemniało, nie zrobiłam zbyt wielu zdjęć, a później razem poszliśmy do jednej kawiarni na spotkanie z ich znajomymi. Tam wypiłam kilka lampek wina, porozmawiałam ze znajomymi Julii i Laciego. Dowiedziałam się, że wielu mieszkańców Udvarhely bardzo słabo mówi po rumuńsku i potem podczas studiów w Kolozsvárze mają spore problemy z dogadaniem się „na mieście” (jedna z dziewczyn mówiła, że rozmawiała kiedyś z Rumunami w klubie po angielsku i mówiła, że jest Węgierką z Węgier), a później z różnymi sprawami urzędowymi, kiedy trzeba wypełniać pisma po rumuńsku. Jeden z siedzących z nami chłopaków nie dość, że w ogóle był dość dziwny, to jeszcze powiedział do mnie coś po polsku, kiedy dowiedział się, skąd przyjechałam. Mało kto z towarzystwa go znał, podobno był jakimś byłym jednej z dziewczyn. Koniec końców powkręcali mu jakieś kity, że wszyscy się zaraz zbierają, więc chłopak pojechał do domu. Później, kiedy zrobiło się naprawdę chłodno, zebraliśmy się do domu. Wracając poszliśmy zobaczyć jak ma się palinka za domem, co zostało połączone z degustacją, po czym poszliśmy spać.

DZIEŃ 10:
Tego dnia Julia wybierała się na wesele, a ja postanowiłam odwiedzić tymczasem nie tak daleką Csíkszeredę (rum. Miercurea-Ciuc). Zapakowałam kurtkę, bo prognozy pogody przewidywały deszcz i chłód w Csík. Zostałam dowieziona na dworzec autobusowy i stamtąd busikiem pojechałam do stolicy okręgu Harghita, której ponad 80% mieszkanców stanowią Węgrzy. Zobaczyłam z zewnątrz kościół projektu Imrego Makovecza, do środka niestety nie dało się wejść z powodu jakichś prac remontowych. Przeszłam przez obudowaną blokami główną ulicę w centrum – ul. Kossutha. Tak doszłam do deptaka – ul. Petőfiego otoczonej już starymi budynkami. Skierowałam się w stronę zamku Mikó, w którym ma swoją siedzibę muzeum seklerskie. Niestety, okazało się, że zamek także jest remontowany i nie można go zwiedzać. Przeszłam więc dalej, zobaczyłam ratusz i piękny budynek sądu, niepasujący wręcz do niewielkiego miasta wśród gór. Wróciłam okrężną drogą na deptak. Na placu obok odbywał się jakiś mały happening, rozstawione były namioty i jakaś mała wystawa o przyrodzie regionu. Zrobiłam przy okazji zdjęcie parze Cyganów.
Jest to niestety jedyne zdjęcie, które zrobiłam Cyganom na tej wycieczce, bo trochę głupio mi było robić im tak wprost zdjęcia. A szkoda, bo siedmiogrodzkie Cyganki ubierają się w całkiem ładne, kolorowe, kwieciste, plisowane spódnice z fartuszkami, a wielu mężczyzn nosi kapelusze z wielkimi rondami. Zagadnięci o nich Węgrzy byli bardzo zdziwieni, kiedy mówiłam im, że u nas Cyganie chodzą w jakichś szmatach czy nawet dżinsowych spódnicach i spodniach. Jedni Cyganie mówili po węgiersku, inni po rumuńsku, a niektórzy w ogóle w swoich własnych językach. W jednym z busów (chyba tym z Marosvásárhely do Székelyudvarhely) jedym z podróżnych był bardzo sympatyczny młody Cygan (tak mi się wydaje, bo miał zbyt ciemną karnację nawet na Węgra i Rumuna razem wziętych), mówiący po węgiersku, który chętnie pomagał innym podróżnym (którzy np. mieli ze sobą duże zakupy itp. albo o coś pytali).
Weszłam jeszcze na chwilę do pawilonu handlowego obok, zajrzałam do księgarni, gdzie przejrzałam mapki okolicy, żeby wiedzieć którędy mam się udać, aby dojść do Csíksomlyó i podreptałam wypatrzoną na mapce drogą. Csíksomlyó, dawniej wioska blisko Csíkszeredy, jest obecnie częścią miasta. Po drodze napotkałam imponujący budynek Gimnazjum im. Árona Mártona, za którym skręciłam w ulicę wiodącą do Csíksomlyó. Wzdłuż drogi zabudowa stała się już bardziej wiejska, do wielu wiele domów prowadziły piękne bramy seklerskie. W końcu dotarłam do celu mojej wędrówki. Csíksomlyó jest dla węgierskich katolików tym, czym dla Polaków Częstochowa (zresztą podobno wierni innych wyznań też odwiedzają to miejsce). W kościele franciszkanów znajduje się cudowna figura Matki Boskiej, do której pielgrzymują Węgrzy z całego świata, a w Zesłanie Ducha Świętego odbywa się tu wielki odpust, na który zjeżdżają setki tysięcy ludzi. Dalej, kawałek za kościołem na górze Kissomlyó znajduje się kilka kaplic, a prowadzi do nich stroma droga, wzdłuż której ustawiono stacje drogi krzyżowej, pamiątkowe krzyże ustawione przez pielgrzymki, a gdzieniegdzie nawet nagrobki tych, którzy mieli szczęście zostać tam pochowanymi. Poza tym im wyżej, tym ładniejszy widok na Csíkszeredę i okolice Uśmiech Po drugiej stronie góry ustawiony jest ołtarz, zaprojektowany przez Makovecza, przy którym odprawiane są nabożeństwa dla tłumów zbierających się w czasie odpustu. U stóp wzniesienia znajduje się małe „kąpielisko braci”, gdzie można zanurzyć się w leczniczej wodzie. Po zwiedzeniu Csíksomlyó udałam się na dworzec autobusowy i wsiadłam w powrotny bus do Udvarhely. Okazało się, że prognozy pogody mnie oszukały, może i było trochę pochmurnie, ale całkiem ciepło przez cały czas, także moja kurtka tylko zwiedziła sobie Csík. Do Udvarhely wróciłam całkiem wcześnie, postanowiłam więc obejść miasto i porobić zdjęcia za dnia. Zobaczyłam pozostałości zamku, główną ulicę z ratuszem i szkołą kalwińską, weszłam na wzgórze, na którym znajduje się kościół katolicki i liceum im. Árona Tamásiego. Później wróciłam na piechotę do Kadicsfalvy, dzielnicy, gdzie mieszka Julia.
Zjadłam coś i zaczęłam dłubać w Internecie w poszukiwaniu noclegu i transportu do Kolozsváru. I oto wreszcie stał się cud! Po kilku dniach wysyłania wiadomości wreszcie odpowiedziała mi jedna dziewczyna, która zgodziła się mnie przechować. Niestety, następnego dnia wyjeżdżała do domu, więc nie mogła mnie oprowadzić po mieście. W międzyczasie na stoppoljonline.ro znalazłam ofertę chłopaka, który miał jechać następnego dnia popołudniu do Kolozsváru, więc skontaktowałam się z nim i tak załatwiłam sobie transport. Postanowiłam napisać więc jeszcze do paru osób na CouchSurfingu z pytaniem, czy mogłyby mnie oprowadzić po Kolozsvárze. Zadowolona z obrotu spraw mogłam iść spać.

Székelyudvarhely: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12
Csíkszereda: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7
Csíksomlyó: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18
Seklerszczyzna: 1, 2, 3
Odpowiedz


Podobne wątki&hellip
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Podróże "palcem po mapie" eplus 4 5,443 27-09-2020, 10:23
Ostatni post: eplus
  Sarospatak po sezonie eplus 24 26,981 14-10-2019, 21:31
Ostatni post: eplus
  Poszukuję nazwy węgierskiej wody po goleniu z roku ok 1986 vaidame 6 5,535 10-08-2018, 19:40
Ostatni post: ex-komar
  Trzecia wizyta we wschodnich Węgrzech stef 4 3,932 31-07-2018, 12:26
Ostatni post: piablo75
  Moja pierwsza objazdówka po Węgrzech jacekgk 0 3,239 11-06-2018, 14:16
Ostatni post: jacekgk



Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości