Nagy Magyarország-tour 2 - Délvidék edition ;)
#1
Wstęp: Siedzę sobie właśnie w moim nowym warszawskim akademiku (który zresztą za 2 tygodnie będę zamieniać, na poprzedni, w którym się zasiedziałam Oczko) i nie mam Internetu, więc postanowiłam zacząć pisać moją relację z ostatniej wycieczki i jak tylko znajdę się w zasięgu Internetu, to pododaję to na forum.
Rozwinięcie: wróciłam do Bp, mam internet, więc dodaję Uśmiech


Kolega, studiujący obecnie w Szegedzie z okazji mojego przesiadywania obecnie zasadniczo na Węgrzech, zaprosił mnie do siebie. Ucieszyłam się, bo w Szegedzie jeszcze nie byłam, a ponadto postanowiłam wybrać się jeszcze na chwilę do Serbii, skoro już tak blisko będę mieć.

Dzień pierwszy

Wstałam wczesnym rankiem i pojechałam na dworzec Nyugati, z którego odjeżdżał wspomniany przeze mnie w kolejowym temacie pociąg IC z wagonami nie-IC do Szegedu. Zakupiłam sobie jeszcze herbatkę i wsiadłam do pociągu, który po przejeździe przez m. in. Cegléd, Nagykörös, Kecskemét i Kiskunfélegyházę punktualnie wylądował w Szegedzie. Zrobiłam kilka zdjęć bardzo ładnie odnowionemu dworcowi i segedyńskiemu tramwajowi, po czym wsiadłam do autobusu i dojechałam do dworca autobusowego na Mars Tér. Tam zorientowałam się, z którego stanowiska odjedzie autobus do Zenty (serb. Senta) i poszłam po kawę do jednego z kiosków z pieczywem nieopodal. Swoją drogą muszę dodać, że zachwyca mnie fakt, że na Węgrzech kawę z ekspresu można praktycznie w każdej budzie z jedzeniem kupić i to na dodatek za równowartość 2-3 zł. Na dworcu autobusowym zaczepiło mnie dwóch (osobno) niewyraźnie gadających facetów, którzy półgłosem informowali mnie o możliwości dowiezienia mnie do Zenty swoimi busikami za tę samą cenę, co autobus. Postanowiłam jednak nie skorzystać i pojechać normalnym volanowskim połączeniem. Do miast Wojwodiny kursują bowiem stałe połączenia autobusowe z Szegedu wykonywane prze węgierskie i serbskie przedsiębiorstwa (od tego zależy, czy opłatę należy wnieść w forintach czy dinarach, jest chyba też możliwość płacenia w euro). Wszystko do wglądu TU. Autobus planowo wyruszył z Szegedu, w deszczu dotarł do granicy, gdzie dostałam swoją pierwszą pieczątkę do paszportu, chociaż można już podobno jeździć tam na dowód. W Serbii deszcz przestał padać, podziwiałam więc płaskość ciągnącego się i tu Alföldu.

Około 14 dojechałam do Zenty, gdzie z dworca odebrała mnie Klára, umówiona oczywiście na CouchSurfingu. Obeszłyśmy niewielkie miasteczo, dożywiając się w międzyczasie w stylizowanej na więzienie baro-restauracjo-dyskotece „Jail”. Kiedy czekałyśmy na podanie nam obiadu podziwiałam kartę dań i zdziwiłam się, że wiele serbskich słów jest aż tak podobnych do polskich.
Jakoś wyobrażałam sobie, że różnice będą większe. Moimi ulubionymi słowami są: do viđenja – do widzenia : i hleb – chleb (Serbowie, widać, nigdy nie musieli bawić się w rozróżnianie dźwięcznego i bezdźwięcznego h). Bardziej zdziwiła mnie obecność napisów zarówno alfabetem łacińskim, jak i cyrylicą. Tzn. nie zdziwiło mnie, że ten sam napis podają tak i tak, bardziej dziwnym wydało mi się zupełnie randomowe pisanie różnych rzeczy raz tak, a raz tak. Szczytem wszystkiego są chyba paragony ze sklepów, gdzie najpierw adres podany jest łacinką, potem jakieś numery opisane cyrylicą, a po nich podziękowanie za zakupy, później znów łacinką wymienione zakupione produkty, a potem cyrylicą wyliczone podatki, podane ile do zapłaty i ile reszty. Ja stwierdziłam, że będąc Serbem już od samych alfabetów można nabawić się schizofrenii… Chociaż podobno im dalej na południe tym mniej napisów łacinką.

W Zencie zdziwienie budzi ogromny ratusz, niepasujący rozmiarami do małego miasteczka, gdzie poza ścisłym centrum domy są parterowe. Przy tym samym głównym placu można zobaczyć również piękny, secesyjny hotel Royal oraz zbudowane w podobnym stylu, choć z mniejszym rozmachem gimnazjum. Później poszłyśmy na brzeg Cisy, nad którym stoi pomnik upamiętniający bitwę pod Zentą oraz inny, dotyczący pierwszej przeprawy przez rzekę, która była tu już w 1506 roku. Wybrałyśmy się jeszcze na lody do cukierni „Méhecske”, blisko której znajdują się secesyjne zabudowania straży pożarnej. Obeszłyśmy także osiemnastowieczną cerkiew prawosławną, do środka nie udało się niestety wejść, natomiast moją uwagę zwrócił fakt, że wojwodińscy Węgrzy na określenie kościoła prawosławnego nie używają wcale przyjętego na Węgrzech czy w Rumunii określenia „ortodox”, ale „právoszláv” Uśmiech Skoro mowa już o zdziwieniach językowych, dowiedziałam się tam też, że na sportowe buty mówią „patika”, co wzbudza ponoć zawsze zdziwienie Węgrów z Węgier (w końcu jest to nieco archaiczne słowo oznaczające aptekę), a prowadzenie samochodu wyrażają czasownikiem „hajt”.

Po trzech godzinach Zentę miałam już zwiedzoną, więc wróciłam na dworzec autobusowy i wsiadłam w autobus do Nowego Sadu (węg. Újvidék)(niestety, jako polska studentka nie mogłam dostać ulgowego biletu, zapłaciłam więc około 30 zł). Z okien znów podziwiałam płaskie pola, a kierowca tymczasem niemiłosiernie trąbił na prawie wszystko, co się na drodze i w jej okolicach ruszało. Następnego dnia miałam się dowiedzieć, że to jakaś taka miejscowa kultura jazdy – obtrąbić, co się da. Na wiejskich uliczkach Wojwodiny niejednokrotnie widziałam jakieś stare Zastavy, Yugo i Renaulty, tak stare, że w Polsce takie auta widzi się na drodze raz na miesiąc, a nie kilka razy dziennie. Wieczorem dojechałam na dworzec w Nowym Sadzie. Weszłam na przylegający do niego dworzec kolejowy, żeby sprawdzić, kiedy będę mieć pociąg do Szabadki (serb. Subotica)(bo pociąg, choć jedzie dłużej, jest tańszy od autobusu). Wzięłam pieniądze na hostel z bankomatu i stwierdziłam, że skoro mam czas, wydrukowaną mapkę i niezbyt ciężki plecak, a i pogoda jest przyjemna, przejdę się do hostelu. Niestety moja mapka była trochę niewyraźna, więc kiedy byłam niemal u celu, skręciłam o dwie przecznice za wcześnie, pobłądziłam i trochę kluczyłam, ale koniec końców udało mi się dotrzeć do hostelu.
Tam zostałam poczęstowana przez jedną z mieszkanek tradycyjnym serbskim daniem o nazwie burek. Burek jest zrobiony z ciasta francuskiego z nadzieniem – ten burek był najbardziej tradycyjny – z twarogiem. Należy jednak wspomnieć, że ani ciasto, ani ser nie są słodkie, a potrawę, skądinąd dość tłustą, można zjeść np. z jogurtem naturalnym. Przy okazji wyłożyłam wszystkim, co to znaczy u nas „niejednemu psu Burek”, umówiłam się przez Internet z poleconą mi przyjaciółką Kláry – Boglárką na następny dzień i poszłam spać.

Dworzec w Szegedzie: 1, 2, 3, 4

Zenta: 1, 2, 3, 4, 5
Odpowiedz
#2
Wypowiem się tutaj, by nie zakładać nowego wątku. A raczej zapytam osoby, które miały okazję zwiedzić tereny, które Węgry utraciły w 1920 roku - czy - i w jakim stopniu - da się zauważyć, że to kiedyś był inny kraj?
Byłem tylko na Słowacji - i to w zaledwie kilku mniejszych miastach (Medzilaborce, Bardejov, Svidnik) - i moim zdaniem, nie da się zupełnie zauważyć. Nawet, gdy przejeżdżam przez Kosice i Presov, nie czuję w powietrzu cienia węgierskości. Już o wiele bardziej w województwach: opolskim i dolnośląskim da się odczuć, że to były ziemie niemieckie. I nie chodzi mi tu o dwujęzyczne napisy czy dość liczną mniejszość.
Bez związku z powyższym - co można powiedzieć o słuszności oczekiwań wielu Węgrów odnośnie powrotu granic sprzed Trianon, poza tym, że są nierealne? Chyba tylko to, że jeśli są słuszne, to w małym stopniu.
Odpowiedz
#3
W Rumunię wjeżdża się na 150km i wielu ludzi nadal mówi po węgiersku, W Aiud nazwa miasta jest na tablicy w 3 językach, a właścicielka pensjonatu była węgierskojęzyczna, na stolikach w jej piwiarni były węgierskie gazety, mieli też parę węgierskich kanałów w TV, ale to już pewnie z satelity. Gdzieś na przydrożnym straganie dwie przekupki szwargoczą po węgiersku, więc pytam wyuczonym: mennyi lei dinnye, paradicsom?
Ta tolerancja Rumunii dla mniejszości bardzo mi przypadła do gustu. Moje obserwacje są oczywiście bardzo powierzchowne, ale dotyczy to także miejscowości dwujęzycznych i takichże oznaczeń przy granicy z Ukrainą (na wschód od Marmaros Sighet, który też ma 2 albo 3 nazwy). I po co mają się rumuńscy Węgrzy buntować, skoro granice praktycznie nie istnieją, mieszkają u siebie i mówią po swojemu - chyba lepiej żyć tak, niż jak Serbowie z Chorwatami albo Hutu z Tutsi.
A węgierskość w historii Słowacji widać - w Koszycach główny kościół to Dom św. Elżbiety - chyba tej samej, która urodziła się czy żyła w Sarospatak - a może się mylę? Poza tym słowackie zamki - właścicielem był jak nie Horvath to inny Mariazs albo Balazs. Przez to Słowacy jakoś nie są zbytnio dumni z tych zamków, ostatnio nawet pozwolili jeden z nich spalić Cyganom (pardon, Romom). Oczko
Odpowiedz
#4
(02-10-2012, 22:22)krzysztof73 napisał(a): (...) Byłem tylko na Słowacji - i to w zaledwie kilku mniejszych miastach (Medzilaborce, Bardejov, Svidnik) - i moim zdaniem, nie da się zupełnie zauważyć. Nawet, gdy przejeżdżam przez Kosice i Presov, nie czuję w powietrzu cienia węgierskości. (...)

Tych śladów jest chyba rzeczywiście mało (chociaż moje obserwacje są pobieżne, bo Słowację traktuję jednak tranzytowo), ale na rynku w Bardejovie zauważyłem wegierskie napisy na dzwonach

[Obrazek: bardejovmik0553jpg.jpg]

To są fotki z internetu, bo nie mam pod ręką laptopa z moimi zdjęciami, gdy tylko będę mógł wrzucę zbliżenia napisów.

Co oczywiście nie zmienia ogólnego wyrazu raczej braku podkreślania przez Słowaków węgierskich akcentów.
Tutaj zgodzę się z eplus, że tolerancja dla mniejszości też jest dużo lepszym rozwiązaniem. Bo sądzę, że tych mniejszości nie da się sztucznie zablokować. Wszelkie takie próby w różnych krajach kończyły się długofalowo niepowodzeniem, bo tłumiony tygiel coraz bardziej wrzał i często na końcu są rozwiązania siłowe.

Aha, jeszcze oczywiście gratulacje dla Autorki wątku za opis.
Jednego tylko nie rozumiem: dlaczego ci właściciele busików oferowali takie same ceny, jak za przejazd normalnymi liniami, chyba nikt nie wybierze ich jeśłi nie zaoferują niższej ceny.
Odpowiedz
#5
(02-10-2012, 22:22)krzysztof73 napisał(a): czy - i w jakim stopniu - da się zauważyć, że to kiedyś był inny kraj?

Moje spojrzenia na te kraje są trochę skrzywione, bo starałam się raczej zawsze spotykać z mieszkającymi tam Węgrami, ale np. wylądowawszy na seklerszczyźnie, gdzie Węgrzy stanowią większość, poczułam się po Braszowie i Targu Mures jakby mnie nagle przeniesiono na Węgry. Może to kwestia tego, że prawie wszyscy mówili po węgiersku i otaczały mnie w większości węgierskie napisy, więc nie czułam się tam tak obco, jak gdzieś indziej w Rumunii, świadoma tego, że jak się odezwę, to się dogadam. A Kluż, mimo że większość mieszkańców jest Rumunami zrobił na mnie wrażenie Budapesztu w wersji mini.

Poza tym mam takie wrażenie np. że stojące po słowackich wsiach domy im bliżej Węgier tym bardziej są podobne do tych, które stoją na Węgrzech, a zupełnie różne od tych, które można zobaczyć np. na słowackiej Orawie. Między Serbią a Węgrami różnice są już większe. Tzn. np. budownictwo jest podobne (szczególnie bliżej granicy, w Nowym Sadzie już praktycznie nie czułam, że to było miasto na Węgrzech), ale wszystko jest o wiele mniej zadbane niż po drugiej stronie granicy (drogi, domy, przystanki autobusowe) i nagle mamy wysyp zabytków motoryzacyjnych, tak że poczułam się naprawdę, jakbym przekroczyła jakąś granicę cywilizacyjną niemal.

Za to Serbowie świadomi zupełnego miksu kulturowego w kraju nie pierniczą się z tabliczkami w różnych językach, jak Słowacy, którzy wywieszają je tylko mocno przyciśnięci i przy wjeździe do każdej miejscowości, w której jest odpowiednio wielu obywateli innej narodowości jest tablica, na której nazwy są w każdym z porządanych języków, aż do takich kuriozalnych niemal rozmiarów (pierwszy napis jest po serbsku a ostatni po rusińsku). Albo takie coś widziałam w Nowym Sadzie.
Na stacjach kolejowych napisy są zasadniczo po serbsku, chyba, że samorząd stwierdził, że chce jeszcze jakiś inny, to wisi i inny (w jednym czy dwóch miejscach widziałam węgierskie napisy). I tu znów różnica między Serbią a Słowacją, gdzie działacze stowarzyszenia Kétnyelvű Dél-Szlovákia - Dvojjazyčné Južné Slovensko własnym sumptem odnowili przystanek w miejscowości Okoličná na Ostrove i wywiesili obok słowackiej węgierską nazwę miejscowości: Ekel. Węgierskojęzyczna tablica jednak po kilku dniach została zniknęła, bo "nie było na nią pozwolenia"...
Eeee, czy ja aby nazbyt nie odeszłam od tematu? Oczko
(02-10-2012, 23:18)andrasz napisał(a): Aha, jeszcze oczywiście gratulacje dla Autorki wątku za opis.
Jednego tylko nie rozumiem: dlaczego ci właściciele busików oferowali takie same ceny, jak za przejazd normalnymi liniami, chyba nikt nie wybierze ich jeśłi nie zaoferują niższej ceny.
Dziękuję bardzo! Uśmiech
Ja też nie rozumiem, co ci ludzie tam kombinowali...
Ale do rzeczy!

Dzień drugi

Prognozy pogody, niestety nie kłamały, od rana było zimno i lało, a ja oczywiście zapomniałam parasola. Na szczęście w hostelu mnie jakimś poratowali i odziana w sweterek, bluzę i polar (nie wzięłam z domu kurtki, stwierdziwszy, że przecież we wrześniu to na pewno nie będzie jeszcze tak zimno) wyszłam na spotkanie z Boglárką. Bogi chodzi jeszcze do szkoły średniej i tego dnia miała lekcje popołudniu. Zwiedziłyśmy stojący na głównym placu (Trg Slobody) kościół katolicki, obejrzałyśmy ratusz, a potem poszłyśmy do cerkwi przy której prawosławni biskupi mają swój pałac.

Następnie przeszłyśmy przez most na Dunaju, za którym na wzgórzu znajduje się forteca Petrovaradin – Pétervárad, a u jego podnóża rozciąga zabytkowe miasteczko. Niestety zimno, siekący deszcz i mocny wiatr nie pozwoliły nam na zostanie na zamku zbyt długo, również widoki były zasnute mgłą, zza której ledwo było widać, że za Dunajem kończy się już płaski Alföld, a zaczynają bałkańskie wzgórza.

Wróciłyśmy do miasta i Bogi zaprosiła mnie do domu na obiad. Okazało się, że jej brat również jest CouchSurferem i bywali u nich jacyś Hindusi i inni zagraniczni, ale jej rodzice pierwszy raz mieli do czynienia z gościem, z którym mogą sobie porozmawiać w języku ojczystym. Węgrów w Nowym Sadzie jest w ogóle już bardzo niewielu, wszyscy biegle posługują się serbskim (w odróżnieniu od np. Węgrów z Zenty czy Szabadki) i mają serbskie naleciałości (szczególnie fonetyczne). O ile Boglárka, chodząca do węgierskiej klasy mówiła całkiem ładnie, o tyle jej studiujący budownictwo po serbsku brat czy rodzice byli chwilami trudni do zrozumienia. Po obiedzie i zapitym domowym moszczem deserze Bogi poszła do szkoły, a ja zostałam powierzona jej bratu, który miał mi pokazać uniwersytet oraz zawieść do Karłowic (serb. Sremski Karlovci, węg. Karlóca), gdzie podpisano pokój w Krałowicach.

Po obejrzeniu uniwersytetu, który istnieje od lat 60. czy 70., próżno więc w nim szukać zabytkowych budynków wsiedliśmy do samochodu, żeby dojechać do Karłowic. Gellért, bo tak miał na imię chłopak, ostrzegał, że nie jeździ za często samochodem i nie kłamał. Po drodze biedak nie był w stanie poradzić sobie z parą, coraz gęściej osiadającą na szybach, moich sugestii „wygląda na to, że nawiew włącza się TU” jakoś nie wziął zbyt poważnie i ograniczył się do przecierania szyb znalezioną szmatką. Na domiar złego coś stało się na drodze do Karłowic i pod Petrovaradinem utknęliśmy na 40 minut w jakimś masakrycznym korku. Przy okazji przyszło mi podziwiać niemal jugosłowiańską myśl techniczną Oczko Koniec końców dojechaliśmy tylko do Tekije, gdzie znajdował się kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej, a stamtąd wróciliśmy do Nowego Sadu, Gellért odprowadził mnie pod hostel i pożegnaliśmy się. Ja wypiłam coś ciepłego, osuszyłam się lekko i wybrałam się w dalszą, samotną już wędrówkę ulicami Nowego Sadu, napotykając na swojej drodze dwa teatry, kilka cerkwi, zabudowania śródmieścia oraz taksówkę, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania.

Około 18 dotarłam do Muzeum Wojwodiny, które wg mojego papierowego przewodnika miało być otwarte do 17, okazało się jednak czynne do 19, postanowiłam więc wdepnąć i zobaczyć, co mają do pokazania. Gdy stamtąd wyszłam było już ciemno, poszłam więc na główny plac podziwiać podświetlenie głównych budynków, a następnie nad Dunaj, żeby sprawdzić jak w nocy wygląda twierdza. Po drodze kupiłam sobie coś na kolację, co następnie zjadłam w hostelu i zagryzłam dwoma Polopirynami (na wszelki wypadek) i na tym postanowiłam zakończyć ten dzień.

Na koniec zdjęcia z Nowego Sadu: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18, 19, 20
Odpowiedz
#6
(02-10-2012, 22:22)krzysztof73 napisał(a): (...)Nawet, gdy przejeżdżam przez Kosice i Presov, nie czuję w powietrzu cienia węgierskości. Już o wiele bardziej w województwach: opolskim i dolnośląskim da się odczuć, że to były ziemie niemieckie. I nie chodzi mi tu o dwujęzyczne napisy czy dość liczną mniejszość.(...)
Nie żebym się wymądrzał ale...
Myślę przejeżdżając przez Łobez, Drawsko czy nawet Koszalin również tej byłej niemieckości nie dostrzeżesz. Bo tu autochtonów nie ma i nie ma kto tej niemieckości kultywować. W tym środkowe Pomorze jest podobne do Słowacji, choć może już nie tej południowej, bo tam zdaje się Węgrzy mieszkają, a dwujęzyczne tablice to sam widziałem.
Odpowiedz
#7
moziba napisał:
Cytat:Myślę przejeżdżając przez Łobez, Drawsko czy nawet Koszalin również tej byłej niemieckości nie dostrzeżesz.
Oczywiście. Na Pojezierzu Drawskim - mojej ulubionej krainie w Polsce północnej - jest zupełnie inaczej niż np. na Opolszczyźnie. Wyjątkiem jest Borne Sulinowo, ale to Szczególne Miejsce, które kiedyś przypadkowo (z autobusu) odkryłem - i już wiedziałem, że trzeba tam pojechać na urlop.
Przy okazji - zastanawiam się, czy są na Węgrzech miejsca, które da się porównać z polskimi - takimi jak wspomniane Borne lub Beskid Niski, czyli takimi, gdzie kiedyś życie wyglądało zupełnie inaczej, ale ślady tego życia są do dziś mocno odczuwalne.
Odpowiedz
#8
My tu gadu-gadu, a czas ucieka, więc coby go nie tracić - kolejny odcinek.

Dzień trzeci

Raniutko wstałam, spakowałam się i wyszłam na autobus do dworca. Jednorazowe bilety autobusowe w Nowym Sadzie sprzedawane są w bardzo uroczy sposób. Wsiada się mianowicie przednimi drzwiami, wręcz kierowcy bodaj 40 albo 45 dinarów, a przy kierowcy stoi maszynka, pociąga on za wajchę i na karteczce odbija jakieś cyferki i literki, w tym data i coś tam, że to komunikacja miejska w Nowym Sadzie. Pod dworcem wysiadłam z autobusu i wypłaciłam z bankomatu parę(set) dinarów. I tu ciekawostka: nie wszystkie bankomaty chciały mi w ogóle wypłacać pieniądze, zorientowawszy się chyba, że to zagraniczna karta. Z gotówką poszłam do kasy na dworcu („blagajna”, Serbowie chyba z góry założyli, że o bilety trzeba będzie błagać) i zorientowałam się, że nie wiem jak poprosić po serbsku o bilet, powiedziałam więc tylko „Subotica”, na co pani odpowiedziała „do Subotici?” („uff… przynajmniej po ludzku mówią”), ja przytaknęłam i nawet cenę biletu zrozumiałam (dobrze jest jednak urodzić się Słowianinem/Słowianką). Z biletem wyszłam sobie na peron i tam oczekiwałam na pociąg, o którym już wkrótce zapowiedziano, że będzie mieć opóźnienie. Ludzie mnie w sumie ostrzegali, że serbskie koleje są wolne, a pociągi na dodatek notorycznie się spóźniają. Poczułam się niemal jak w domu. Zajęłam miejsce w całkiem wygodnym wagoniku pociągu z Belgradu do Suboticy i zajęłam się konsumpcją przygotowanych wcześniej kanapek oraz podziwianiem widoków. Parę minut po południu dotarłam do Szabadki, gdzie na dworcu czekała na mnie kolejna wynaleziona przez CouchSurfing przewodniczka – Lilla. Z dworca pojechałyśmy najpierw do niej do domu, położonego przy samej granicy miasta koło wsi Kelebia (nie mylić z tą Kelebią, która jest na Węgrzech z przejściem granicznym). W autobusach w Szabadce bilet kupuje się u siedzącego z tyłu konduktora. Kosztuje on 60 dinarów i ma formę zadrukowanego kartonika z napisami po serbsku i węgiersku. U Lilli pogadałyśmy trochę przy kawie i ciasteczkach w oczekiwaniu na powrót jej mamy i brata z zakupów w Szegedzie, żeby wziąć od nich samochód i jechać do miasta.
Gdy w końcu wrócili, pojechałyśmy do centru,. Obeszłyśmy sobie centrum miasta, zobaczyłyśmy kościoły, pomniki. W mieście istnieje kult urodzonego tam pisarza Dezső Kosztolányiego więc tu i ówdzie można spotkać miejsca mu poświęcone, a także jego znanemu kuzynowi – Gézie Csáthowi. Obeszłyśmy secesyjną synagogę, a potem zobaczyłyśmy bajeczny ratusz. Lilli udało się nawet przekonać portiera, żeby pozwolił nam wejść, dzięki czemu mogłam zobaczyć, że również w środku jest to przepiękny budynek. W centrum Szabadki znajduje się także wiele innych secesyjnych budynków, które z lubością podziwiałyśmy. Następnie, jako że była to już zaawansowana pora obiadowa wybrałyśmy się na kolejną po burku bałkańską specjalność – pljeskavicę. Jest to coś podobnego do hamburgera – smażony kotlet z mięsa mielonego wsadzony w bułkę, do której można sobie następnie dołożyć, co się lubi z rozstawionych na ladzie misek – keczup, majonez, musztardę, śmietanę, warzywa (ogórek, sałata, pomidor, kapusta, buraki etc. etc.). Następnie pojechałyśmy do położonej nieopodal miejscowości Palics (serb. Palić), w której znajduje się położony nad jeziorem kompleks wypoczynkowy i park. W parku jest także amfiteatr, w którym w lecie odbywa się festiwal filmowy. Tabliczki z nazwiskami nagrodzonych reżyserów są przybijane do ławek w parku. Musiała to być popularna miejscowość wypoczynkowa jakieś sto lat temu, bo znajdują się tu piękne budowle z początku wieku takie jak Wielki Taras (Vigadó), kąpielisko damskie czy wille. Kiedyś dojeżdżał tam nieistniejący już tramwaj z Szabadki, a i kąpiel w jeziorze nie jest już obecnie polecana.
Po zmroku wróciłyśmy do Szabadki, gdzie mogłyśmy już podziwiać podświetlone budynki. Wybrałyśmy się do jednej z restauracji, gdzie było całkiem tłoczno, w końcu piątkowy wieczór, Lilla, żeby coś zjeść, ja żeby zakosztować lokalnego piwa. Dołączyła do nas jeszcze przyjaciółka Lilli, z którą ucięłyśmy sobie miłą pogawędkę, a potem wsiadłyśmy do samochodu i wróciły na przedmieścia Szabadki.

Szabadka: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18, 19, 20

Palics: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 8
Odpowiedz
#9
W zasadzie moja opowiastka aż prosi się o uzupełnienie. No więc:

Dzień czwarty

Lilla odwiozła mnie na dworzec autobusowy, skąd odjeżdżał mój autobus do Segedynu. Po drodze wskoczyłyśmy do sklepu, gdzie zakupiłam trochę serbskich słodyczy i piwa na pamiątkę. Na dworcu musiałam kupić najpierw bilet peronowy, żeby w ogóle móc wejść na peron (60 din). Autobus, który podjechał był Volanowski, więc uiściłam opłatę za bilet w forintach i zajęłam miejsce. Nie minęło wiele czasu, jak siedząca przede mną pani odwróciła się i zapytała konspiracyjnym tonem czy wiozę jakieś napoje. Kiedy wyszło na jaw, że tylko piwo, zostałam poproszona o przewiezienie litra palinki. Zgodziłam się, za co dostałam kilka garści cukierków, w sumie mnie to i tak nie szkodzi ani nie pomaga, to niech sobie babki dorobią.
Na granicy stanęliśmy za kilkoma autobusami w kolejce, która wcale nie posuwała się do przodu. Okazało się jednak, że jedzie z nami jakiś Serb, który zna kogoś spośród celników i chce załatwić nam pierwszeństwo, bo się spieszy. Został wypuszczony i szybko załatwił sprawę, dzięki czemu ominęliśmy tę kolejkę. Przy węgierskich celnikach nie było już tak prosto i tam musieliśmy odstać swoje. Gdy przyszła kolej na nas, kazali wyjąć z bagażnika duże bagaże do przejrzenia (stwierdziłam, że mój plecak stosowany na ogół do noszenia laptopa się pod duży nie kwalilfikuję i olałam ich. Ich zdanie na ten temat musiało być podobne, bo również olali mój plecak). Przeszli się jeszcze po autobusie, skupili się jednak zdecydowanie na widocznie dobrze sobie znanym paniach przemytniczkach, na które trochę się pokrzywili, ale dali im w końcu spokój, resztę pasażerów prawie zupełnie olali. Oddaliśmy paniom flaszencje i za parę minut byłam już w Szegedzie.

I w tym miejscu kończy się moja wycieczka po Wojwodinie. Ten dzień i pół następnego spędziłam jeszcze w Segedzie, zwiedzając miasto i wystawę malarstwa Munkácsyego, a ukoronowaniem miała być wieczorna biba z segedyńskimi doktorantami biologii rodem z Siedmiogrodu, gdzie rozpiliśmy m. in. pigwową palinkę z Zenty. Następnego dnia odwiedziłam jeszcze ich laboratorium z hodowlą muszek owocówek, gdzie uraczono mnie pokazem larw muszek z wszepionym białkiem fluoresencyjnej meduzy, tudzież spermy muszek z tym samym białkiem.
Odpowiedz


Podobne wątki&hellip
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Nagy Magyarország-tour czyli moja wyprawa po Wielkich Węgrzech ;) Lilly Lill 18 27,067 17-08-2016, 21:39
Ostatni post: Marek1953



Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości