Mży, a kiedy wychodzimy na łąki, zaczyna padać. Im wchodzimy wyżej, tym pada mocniej. Sytuacja jest nieciekawa, bo ciężko znaleźć jakieś rozsądne miejsce na rozbicie namiotów - wszędzie krzaczki z ostrymi kolcami, jest krzywo albo kretowiska. W końcu znajdujemy jako takie miejsce - wcale nie lepsze niż poprzednie - i wtedy z nieba zaczyna walić na dobre. W strugach zacinającego deszczu i wiatru próbujemy ustawić namioty - zanim wnętrze zostaje przykryte tropikiem, to jest już mokre! Do tego złośliwość rzeczy martwych - a to czegoś nie idzie wsadzić, a to coś innego. Po założeniu tropika otwieram drzwi i...
- K...a, Grzesiek, tutaj nie ma wejścia :!
Eco z dziewczynami się śmieje, bo im rozstawienie poszło łatwiej - a Grzesiowy namiot ma dwa wejścia, a tropik ustawiliśmy dokładnie tak jak nie trzeba! Znowu przestawiamy, coraz bardziej mokrzy i poharatani kolcami okolicznych krzaków.
W końcu udaje się wejść do środka - ale namiot jest wewnątrz cały mokry! Mokre są ściany, mokra podłoga! Cudownie! Do tego jest krzywy jak cholera i rozłożony na kretowisku - jak się człowiek położy, to od razu zjeżdża w dół.
Ładujemy się do środka - jedyne suche miejsce to karimaty. Noc zapowiada się ciekawie - mieliśmy zamiar jeszcze poimprezować przed snem, ale nie w takiej sytuacji. Na domiar złego w nodze znajduję kleszcza... cudowny wieczór! Z namiotu obok słyszę przeklinanie Andrzeja - humory nam się trochę poprawiają - czyżby i im przemokło? Nie, to podłoga od namiotu się przedziurawiła na jakiej ostrej gałęzi - dobre i to.
Kładziemy się spać w minorowych nastrojach - plecak jest tak spakowany, że jak zaczniemy pływać, to można się będzie szybko ewakuować na dół, do wsi, na zadaszony przystanek. Namiotem szarpie wiatr i wygląda na to, że to całkiem realny scenariusz.
Nad ranem odsuwam z lękiem drzwi...
"a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój..."
Nie pada, chmury się rozpraszają i ukazuje się słońce! Jakaż odmiana!
Dookoła jest jeszcze wszędzie mokro, ale z każdą chwilą robi się coraz cieplej i przyjemniej. Dopiero teraz widać, że rozbiliśmy się w miejscu z pięknym widokiem na wioskę, leżącą u naszych stóp.
Rozpoczynamy wielkie suszenie oraz przygotowywania śniadania - w końcu ugotowana zostaje też herbata (dla prądu), a nie tylko paskudna kawa. Początkowo chciałem przy takiej pogodnie wracać już dziś do domu, ale w takim słoneczku nie ma mowy.
Spakowawszy się wracamy na szlak, biegnący dziś lasami i szerszymi polankami, na których pasą się konie.
Mijamy też schronisko - niestety, zamknięte, mimo, iż pisało że działa non stop. Pojawiają się też pierwsze (i chyba jedyne) znaki z czasami przejść, ale pochodzą one raczej z poprzedniej epoki.
Niedaleko schroniska jest niewielka jaskinia.
Może kryje w sobie jakąś tajemnicę, bo na chwilę atakuje nas Zły.
Odpieramy atak i uderzamy na pobliską skałę, na której znajduje się punkt widokowy na dolinę Szinvy oraz pięknie, zielone okolice. W ogóle, pełno tutaj skałek i innych formacji.
Widok zupełnie nie-węgierski...
W dole widać zabudowania - to znak, że jesteśmy niedaleko, ale najpierw trzeba zejść z wysokości - szlak prowadzi licznymi zakosami. Złazimy do Lillafüred, jednak zanim dotrzemy między domy, najpierw ścieżka biegnie powyżej nich między skałami i w niewielkim tunelu.
- K...a, Grzesiek, tutaj nie ma wejścia :!
Eco z dziewczynami się śmieje, bo im rozstawienie poszło łatwiej - a Grzesiowy namiot ma dwa wejścia, a tropik ustawiliśmy dokładnie tak jak nie trzeba! Znowu przestawiamy, coraz bardziej mokrzy i poharatani kolcami okolicznych krzaków.
W końcu udaje się wejść do środka - ale namiot jest wewnątrz cały mokry! Mokre są ściany, mokra podłoga! Cudownie! Do tego jest krzywy jak cholera i rozłożony na kretowisku - jak się człowiek położy, to od razu zjeżdża w dół.
Ładujemy się do środka - jedyne suche miejsce to karimaty. Noc zapowiada się ciekawie - mieliśmy zamiar jeszcze poimprezować przed snem, ale nie w takiej sytuacji. Na domiar złego w nodze znajduję kleszcza... cudowny wieczór! Z namiotu obok słyszę przeklinanie Andrzeja - humory nam się trochę poprawiają - czyżby i im przemokło? Nie, to podłoga od namiotu się przedziurawiła na jakiej ostrej gałęzi - dobre i to.
Kładziemy się spać w minorowych nastrojach - plecak jest tak spakowany, że jak zaczniemy pływać, to można się będzie szybko ewakuować na dół, do wsi, na zadaszony przystanek. Namiotem szarpie wiatr i wygląda na to, że to całkiem realny scenariusz.
Nad ranem odsuwam z lękiem drzwi...
"a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój..."
Nie pada, chmury się rozpraszają i ukazuje się słońce! Jakaż odmiana!
Dookoła jest jeszcze wszędzie mokro, ale z każdą chwilą robi się coraz cieplej i przyjemniej. Dopiero teraz widać, że rozbiliśmy się w miejscu z pięknym widokiem na wioskę, leżącą u naszych stóp.
Rozpoczynamy wielkie suszenie oraz przygotowywania śniadania - w końcu ugotowana zostaje też herbata (dla prądu), a nie tylko paskudna kawa. Początkowo chciałem przy takiej pogodnie wracać już dziś do domu, ale w takim słoneczku nie ma mowy.
Spakowawszy się wracamy na szlak, biegnący dziś lasami i szerszymi polankami, na których pasą się konie.
Mijamy też schronisko - niestety, zamknięte, mimo, iż pisało że działa non stop. Pojawiają się też pierwsze (i chyba jedyne) znaki z czasami przejść, ale pochodzą one raczej z poprzedniej epoki.
Niedaleko schroniska jest niewielka jaskinia.
Może kryje w sobie jakąś tajemnicę, bo na chwilę atakuje nas Zły.
Odpieramy atak i uderzamy na pobliską skałę, na której znajduje się punkt widokowy na dolinę Szinvy oraz pięknie, zielone okolice. W ogóle, pełno tutaj skałek i innych formacji.
Widok zupełnie nie-węgierski...
W dole widać zabudowania - to znak, że jesteśmy niedaleko, ale najpierw trzeba zejść z wysokości - szlak prowadzi licznymi zakosami. Złazimy do Lillafüred, jednak zanim dotrzemy między domy, najpierw ścieżka biegnie powyżej nich między skałami i w niewielkim tunelu.