17-03-2016, 13:02
Myślałem, że tą wycieczkę już tu wrzucałem, ale widać nie. Jest już archiwalna, bo miała miejsce we wrześniu 2013 roku
Skład wyprawy był pięcioosobowy - prócz mnie Eco zwany też, dla wkurzenia go, Andrzejkiem, Grzesiek oraz dwie ciemnogłowe - Kamka i Iwona.
Spotkaliśmy się w piątek, 13-go w Katowicach - pogoda nieszczególna, lekko siąpi. Najpierw zakichanymi Kolejami Śląskimi jedziemy do Soli, skąd przesiadka na podstawiony autobus i lądujemy w zabitej dechami dziurze, czyli w Zwardoniu.
Mimo złych prognóz tym razem nie pada. Idziemy w kierunku grani, mijając ciemne dawne schronisko. Potem odbijamy trochę za wysoko, ale w końcu lądujemy w chatce Skalanka. Mi, niestety, rozwala się nie piec, ale flaszka Mastiki, przywiezionej z Bułgarii - udaje nam się uratować niecałą 1/3, ale co to jest
Noc jest wyjątkowo krótka, bo o 3:30 pobudka! Nigdy tak wcześnie w górach nie wstawałem. Wieczorem nie lało, ale teraz tak - schodzimy więc w deszczu do Serafinova, gdzie o 4:45 odjeżdża motoriczka. Wkrótce jesteśmy w Czadcy, i mamy pół godziny do kolejnej przesiadki. Idę z chłopakami zobaczyć, co tam jest na dworcu nowego, a tam otwarta... cukiernia. W rzeczywistości to normalna knajpa, więc o 5:30 rano pada pierwsze piwko
Następnie maraton przesiadek - pociąg do Koszyc, stamtąd do Slovenskiego Novego Mesta na samej granicy. Wstaliśmy wcześnie, więc jesteśmy tam jeszcze przed południem i możemy posiedzieć chwilę w knajpie niedaleko dworca. Ta chwila trochę się przedłuża, więc później muszę grupę pospieszać, abyśmy zdążyli na węgierski pociąg z Sátoraljaújhely (historycznie Slovenske Nove Mesto to jego dzielnica, sztucznie oddzielona przez zachodnich "specjalistów" po traktacie w Trianion).
Węgierskimi pociągami suniemy dalej, jest wesoło, a za oknem ciekawe widoki, typu młodzi Cyganie na dachu wychodka.
Niestety, przegapiamy wysiadkę i dojeżdżamy dwie stacje za daleko - do Füzesabony. W sumie wychodzi nam to na dobre i robimy zakupy (głównie piwo Borsodi, które jeszcze odbije nam się czkawką). Za chwilę mamy pociąg powrotny w którym ekipa pokazuje stary bilet (tylko ja się sfrajerzyłem i kupiłem nowy) - konduktor kasuje go bez słowa pretensji.
W końcu wysiadamy w Mezőkövesd, gdzie rychło pojawia się miejscowy żulik. Konwersacja trwa pełną gębą (on po węgiersku, my po polsku i wszyscy jesteśmy zadowoleni), ciągle woła "Borat" (ten z filmu? - chyba jednak chodziło o słowo "brat" - sami bracia ), skręcika też nie odmówi, a jeszcze daje Eco małe radyjko, żeby puścił coś dobrego
CDN...
Skład wyprawy był pięcioosobowy - prócz mnie Eco zwany też, dla wkurzenia go, Andrzejkiem, Grzesiek oraz dwie ciemnogłowe - Kamka i Iwona.
Spotkaliśmy się w piątek, 13-go w Katowicach - pogoda nieszczególna, lekko siąpi. Najpierw zakichanymi Kolejami Śląskimi jedziemy do Soli, skąd przesiadka na podstawiony autobus i lądujemy w zabitej dechami dziurze, czyli w Zwardoniu.
Mimo złych prognóz tym razem nie pada. Idziemy w kierunku grani, mijając ciemne dawne schronisko. Potem odbijamy trochę za wysoko, ale w końcu lądujemy w chatce Skalanka. Mi, niestety, rozwala się nie piec, ale flaszka Mastiki, przywiezionej z Bułgarii - udaje nam się uratować niecałą 1/3, ale co to jest
Noc jest wyjątkowo krótka, bo o 3:30 pobudka! Nigdy tak wcześnie w górach nie wstawałem. Wieczorem nie lało, ale teraz tak - schodzimy więc w deszczu do Serafinova, gdzie o 4:45 odjeżdża motoriczka. Wkrótce jesteśmy w Czadcy, i mamy pół godziny do kolejnej przesiadki. Idę z chłopakami zobaczyć, co tam jest na dworcu nowego, a tam otwarta... cukiernia. W rzeczywistości to normalna knajpa, więc o 5:30 rano pada pierwsze piwko
Następnie maraton przesiadek - pociąg do Koszyc, stamtąd do Slovenskiego Novego Mesta na samej granicy. Wstaliśmy wcześnie, więc jesteśmy tam jeszcze przed południem i możemy posiedzieć chwilę w knajpie niedaleko dworca. Ta chwila trochę się przedłuża, więc później muszę grupę pospieszać, abyśmy zdążyli na węgierski pociąg z Sátoraljaújhely (historycznie Slovenske Nove Mesto to jego dzielnica, sztucznie oddzielona przez zachodnich "specjalistów" po traktacie w Trianion).
Węgierskimi pociągami suniemy dalej, jest wesoło, a za oknem ciekawe widoki, typu młodzi Cyganie na dachu wychodka.
Niestety, przegapiamy wysiadkę i dojeżdżamy dwie stacje za daleko - do Füzesabony. W sumie wychodzi nam to na dobre i robimy zakupy (głównie piwo Borsodi, które jeszcze odbije nam się czkawką). Za chwilę mamy pociąg powrotny w którym ekipa pokazuje stary bilet (tylko ja się sfrajerzyłem i kupiłem nowy) - konduktor kasuje go bez słowa pretensji.
W końcu wysiadamy w Mezőkövesd, gdzie rychło pojawia się miejscowy żulik. Konwersacja trwa pełną gębą (on po węgiersku, my po polsku i wszyscy jesteśmy zadowoleni), ciągle woła "Borat" (ten z filmu? - chyba jednak chodziło o słowo "brat" - sami bracia ), skręcika też nie odmówi, a jeszcze daje Eco małe radyjko, żeby puścił coś dobrego
CDN...