Na szczęście współlokatorka nas pod wiatą nie pożarła, ale rano we wtorek budzi nas walenie deszczu w dach. Potem, na szczęście, przestaje padać, lecz niskie chmury jednoznacznie wskazują, że pogoda tego dnia nie piękna nie będzie.
Jak zwykle zbieramy się dość powoli i na szlak wychodzimy dopiero po 11. Mokra trawa, w lesie ciemno jakby był już wieczór, a nie południe. Zaczyna mżyć...
W pewnym momencie ekipa zostawia plecaki i idzie zobaczyć pobliską jaskinię - mnie się nie chce, więc czekam spokojnie na poboczu drogi Eger - Miszkolc, co jakiś czas obserwując zdziwione miny kierowców. Wracają po pół godzinie - jaskinia była niewielka, więc nic nie straciłem. Gorzej, że z mżawki robi się deszcz - początkowo niewielki, w lesie za bardzo nie szkodzi, ale z każdą minutą przybiera na sile. Konieczne staje się wyjęcie peleryn i kurtek...
Po wyjściu z lasu na drogę to już normalna ulewa nastroje coraz bardziej minorowe - w tej nieszczególnej chwili trafiamy, przy mijanych gospodarstwach, na otwartą rustykalną restaurację. W środku nie jest za ciepło, ale cieplej niż na dworze, ale najważniejsze, że sucho Zamawiamy po gulaszu i pikantnych papryczkach, które wrzucone do zupy odpowiednio nas później ogrzeją.
Z piwa króluje Borsodi - coraz bardziej mamy dość tego trunku, z każdym kolejnym łykiem jest coraz bardziej paskudny...
Po jakimś czasie zbieramy się i ruszamy dalej - akurat przestało padać, ale wszystko dookoła mokre. Przechodzimy przez las - najpierw z gęstymi, młodymi drzewkami, potem już typowo bukowy... Klimat jak z lasu Sherwood - tylko patrzeć za szeryfem i Gisbernem...
Las się kończy, ponownie pojawiają się zabudowania - to wioska Bükkszentkereszt, podobnie jak Répáshutá wyjątkowo położona między górami, a nie na obrzeżach. Również tutaj żyje mniejszość słowacka (20%) - stąd druga nazwa Nová Huta, zdradzająca działają niegdyś w tym miejscu hutę szkła.
Jak zwykle zbieramy się dość powoli i na szlak wychodzimy dopiero po 11. Mokra trawa, w lesie ciemno jakby był już wieczór, a nie południe. Zaczyna mżyć...
W pewnym momencie ekipa zostawia plecaki i idzie zobaczyć pobliską jaskinię - mnie się nie chce, więc czekam spokojnie na poboczu drogi Eger - Miszkolc, co jakiś czas obserwując zdziwione miny kierowców. Wracają po pół godzinie - jaskinia była niewielka, więc nic nie straciłem. Gorzej, że z mżawki robi się deszcz - początkowo niewielki, w lesie za bardzo nie szkodzi, ale z każdą minutą przybiera na sile. Konieczne staje się wyjęcie peleryn i kurtek...
Po wyjściu z lasu na drogę to już normalna ulewa nastroje coraz bardziej minorowe - w tej nieszczególnej chwili trafiamy, przy mijanych gospodarstwach, na otwartą rustykalną restaurację. W środku nie jest za ciepło, ale cieplej niż na dworze, ale najważniejsze, że sucho Zamawiamy po gulaszu i pikantnych papryczkach, które wrzucone do zupy odpowiednio nas później ogrzeją.
Z piwa króluje Borsodi - coraz bardziej mamy dość tego trunku, z każdym kolejnym łykiem jest coraz bardziej paskudny...
Po jakimś czasie zbieramy się i ruszamy dalej - akurat przestało padać, ale wszystko dookoła mokre. Przechodzimy przez las - najpierw z gęstymi, młodymi drzewkami, potem już typowo bukowy... Klimat jak z lasu Sherwood - tylko patrzeć za szeryfem i Gisbernem...
Las się kończy, ponownie pojawiają się zabudowania - to wioska Bükkszentkereszt, podobnie jak Répáshutá wyjątkowo położona między górami, a nie na obrzeżach. Również tutaj żyje mniejszość słowacka (20%) - stąd druga nazwa Nová Huta, zdradzająca działają niegdyś w tym miejscu hutę szkła.