05-02-2012, 17:09
DZIEŃ 5:
Po nocy przespanej w akademiku udałam się na Keleti Pályaudvar, skąd pociąg IC Pannonia miał mnie zawieźć do Siedmiogrodu. Wsiadłam do pociągu i wyruszyłam. Na początku wszystko szło bezproblemowo, pociąg był prawie pusty, siedzenia całkiem wygodne, puszta za oknem płaska i nudna. Pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji, zobaczyłam napis „Vám” na budynku i pomyślałam „Buehehehe, ale śmieszna nazwa miejscowości!”. Następną myślą było „Boże, ale ja durna jestem” po zobaczeniu w wagonie kontroli granicznej. I tak wjechałam do Rumunii, przestawiłam zegarek, a płaskość Alföldu zaczęła ustępować transylwańskim górom. Do pociągu wsiedli rumuńscy konduktorzy i wtedy zaczęły się problemy. Jeden z nich długo przyglądał się mojemu biletowi, powiedział coś po rumuńsku, z czego zrozumiałam tylko „Budapeszt”, więc przytaknęłam w końcu stamtąd jadę. Pokazał mi, żebym zostawiła na razie ten bilet na blacie i poczekała. Po jakimś czasie przyszedł drugi konduktor i znów zaczął coś mówić po rumuńsku, więc powiedziałam mu, że nie rozumiem i facet zaczął ze mną rozmawiać, łamaną, bo łamaną, ale za to w miarę zrozumiałą, angielszczyzną. Wyobraźmy sobie takie coś w PKP… Okazało się, że nigdy nie widzieli takiego biletu i wydaje się im bardzo dziwny. Wytłumaczyłam, jak go kupiłam. Facet stwierdził, że na razie mi go zatrzyma. I tak sobie jechałam przez m. in. Arad, Devę (węg. Déva), Albę Iulię (Gyulafehérvár), Sighişoarę (Segesvár), pociąg wypełniał się podróżnymi, a ja stwierdziłam, że jeśli konduktorom coś nie pasuje z moim ważnym biletem i będę mnie chcieli wysadzić z pociągu, to będą musieli to zrobić siłą. W końcu wrócił pan konduktor z moim biletem, znów zaczął mówić coś po rumuńsku, znów powiedziałam, że nie rozumiem i jacyś siedzący obok chłopcy przetłumaczyli mu mnie, a mnie jego. Konduktor jeszcze trochę się podziwił, że mam taki bilet i mi go oddał. W międzyczasie z nudów (11 godzin jazdy…) poszłam coś zjeść w wagonie restauracyjnym. Koniec końców do Braszowa dojechałam, tylko pan konduktor pół godziny przed przyjazdem przyszedł zabrać mi znów mój bilet na pamiątkę, bo przecież nigdy wcześniej takiego nie widział. W Braszowie byłam po 22. Myślałam, że już wszystko pójdzie gładko. Kupiłam w automacie bilet, wsiadłam we właściwy autobus, żeby pojechać do hostelu…
W autobusie zaczepił mnie jakiś niezbyt trzeźwy pan pytaniem „English? Magyar? Polski?”. Byłam tak zaszokowana podaniem przez niego wszystkich trzech języków, w których można się ze mną normalnie porozumieć, że wyłączył się mi na chwilę instynkt samozachowawczy i wdałam się w mało sensowną rozmowę (gdzie jadę, po co, ile płacę za nocleg etc.). W końcu udało mi się go spławić po tym jak napisał mi na mojej mapce jakiś adres (swój?). Wysiadłam z autobusu, zarejestrowałam się w hostelu, umówiłam z koleżanką na spotkanie następnego dnia i poszłam spać.
DZIEŃ 6:
Przed południem wyszłam na spotkanie z poznaną przez Internet Laurą i jej chłopakiem Imrem, braszowskimi Węgrami, którzy mieli oprowadzić mnie po mieście. Braszów (węg. Brassó, rum. Braşov) jest starym saskim miastem położonym u stóp gór. Przed pierwszą wojną światową Niemcy (Sasi Siedmiogrodzcy), Węgrzy i Rumuni zamieszkiwali je w podobnych proporcjach (po 1/3 mniej więcej), dziś zdecydowaną większość mieszkańców stanowią Rumuni, Węgrów jest ok. 8,5%, Sasów zostało już bardzo niewielu. Do miasta całkiem licznie przybywają turyści, szczególnie niemieccy i węgierscy, w tym potomkowie dawnych mieszkańców miasta czy nawet sami dawni mieszkańcy, więc stare miasto jest ładnie odnowione. Obeszliśmy je, zobaczyliśmy słynny Czarny Kościół, oraz stojące obok szkoły niemieckie wraz z pomnikiem ich założyciela, Honterusa. Wspięliśmy się na otaczające miasto wzgórza, aby zobaczyć panoramę Braszowa z tarasów widokowych przy czarnej i białej wieży. Laura i Imre pokazali mi węgierskie liceum, do którego chodzili, a potem przeszliśmy jedną z najwęższych ulic w Europie. Później wjechaliśmy kolejką linową na górę Cenk (rum. Tâmpa), na której znajduje się górujący nad miastem napis „Braşov”. Trochę pochodziliśmy po górze, pooglądaliśmy widoki z różnych miejsc (a było widać już nie tylko miasto, ale również sąsiednie wsie i szczyty wysokich gór gdzieś dalej), zobaczyłam pozostałości po średniowiecznym zamku na szczycie. Podobno o świcie i wieczorem można spotkać tam niedźwiedzie. Później usiedliśmy w znajdującej się przy górnej stacji kolejki restauracji i wypiliśmy piwo (a że pogoda była ciepła i słoneczna, i zmęczyliśmy się chodzeniem po górze, smakowało dwa razy bardziej) po czym zjechaliśmy na dół i poszliśmy na obiad. Wszystkie knajpki z tarasami na starym mieście mają takie same parasole z nazwą miasta w trzech językach (Brașov, Kronstadt, Brassó) i nawiązującym do reklamy pewnego piwa napisem „Probably the best City In the world”. Po obiedzie zwiedziliśmy otwarte niedawno muzeum historii miasta. Później weszliśmy jeszcze na wzgórze z zamkiem, który obeszliśmy dookoła. Na koniec posiedzieliśmy jeszcze przez chwilę na rynku jedząc lody, ale zaczął zapadać zmrok i robiło się chłodno, więc na tym zakończyliśmy zwiedzanie pięknego Braszowa.
Z okien pociągu:1, 2
Braszów: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9
Po nocy przespanej w akademiku udałam się na Keleti Pályaudvar, skąd pociąg IC Pannonia miał mnie zawieźć do Siedmiogrodu. Wsiadłam do pociągu i wyruszyłam. Na początku wszystko szło bezproblemowo, pociąg był prawie pusty, siedzenia całkiem wygodne, puszta za oknem płaska i nudna. Pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji, zobaczyłam napis „Vám” na budynku i pomyślałam „Buehehehe, ale śmieszna nazwa miejscowości!”. Następną myślą było „Boże, ale ja durna jestem” po zobaczeniu w wagonie kontroli granicznej. I tak wjechałam do Rumunii, przestawiłam zegarek, a płaskość Alföldu zaczęła ustępować transylwańskim górom. Do pociągu wsiedli rumuńscy konduktorzy i wtedy zaczęły się problemy. Jeden z nich długo przyglądał się mojemu biletowi, powiedział coś po rumuńsku, z czego zrozumiałam tylko „Budapeszt”, więc przytaknęłam w końcu stamtąd jadę. Pokazał mi, żebym zostawiła na razie ten bilet na blacie i poczekała. Po jakimś czasie przyszedł drugi konduktor i znów zaczął coś mówić po rumuńsku, więc powiedziałam mu, że nie rozumiem i facet zaczął ze mną rozmawiać, łamaną, bo łamaną, ale za to w miarę zrozumiałą, angielszczyzną. Wyobraźmy sobie takie coś w PKP… Okazało się, że nigdy nie widzieli takiego biletu i wydaje się im bardzo dziwny. Wytłumaczyłam, jak go kupiłam. Facet stwierdził, że na razie mi go zatrzyma. I tak sobie jechałam przez m. in. Arad, Devę (węg. Déva), Albę Iulię (Gyulafehérvár), Sighişoarę (Segesvár), pociąg wypełniał się podróżnymi, a ja stwierdziłam, że jeśli konduktorom coś nie pasuje z moim ważnym biletem i będę mnie chcieli wysadzić z pociągu, to będą musieli to zrobić siłą. W końcu wrócił pan konduktor z moim biletem, znów zaczął mówić coś po rumuńsku, znów powiedziałam, że nie rozumiem i jacyś siedzący obok chłopcy przetłumaczyli mu mnie, a mnie jego. Konduktor jeszcze trochę się podziwił, że mam taki bilet i mi go oddał. W międzyczasie z nudów (11 godzin jazdy…) poszłam coś zjeść w wagonie restauracyjnym. Koniec końców do Braszowa dojechałam, tylko pan konduktor pół godziny przed przyjazdem przyszedł zabrać mi znów mój bilet na pamiątkę, bo przecież nigdy wcześniej takiego nie widział. W Braszowie byłam po 22. Myślałam, że już wszystko pójdzie gładko. Kupiłam w automacie bilet, wsiadłam we właściwy autobus, żeby pojechać do hostelu…
W autobusie zaczepił mnie jakiś niezbyt trzeźwy pan pytaniem „English? Magyar? Polski?”. Byłam tak zaszokowana podaniem przez niego wszystkich trzech języków, w których można się ze mną normalnie porozumieć, że wyłączył się mi na chwilę instynkt samozachowawczy i wdałam się w mało sensowną rozmowę (gdzie jadę, po co, ile płacę za nocleg etc.). W końcu udało mi się go spławić po tym jak napisał mi na mojej mapce jakiś adres (swój?). Wysiadłam z autobusu, zarejestrowałam się w hostelu, umówiłam z koleżanką na spotkanie następnego dnia i poszłam spać.
DZIEŃ 6:
Przed południem wyszłam na spotkanie z poznaną przez Internet Laurą i jej chłopakiem Imrem, braszowskimi Węgrami, którzy mieli oprowadzić mnie po mieście. Braszów (węg. Brassó, rum. Braşov) jest starym saskim miastem położonym u stóp gór. Przed pierwszą wojną światową Niemcy (Sasi Siedmiogrodzcy), Węgrzy i Rumuni zamieszkiwali je w podobnych proporcjach (po 1/3 mniej więcej), dziś zdecydowaną większość mieszkańców stanowią Rumuni, Węgrów jest ok. 8,5%, Sasów zostało już bardzo niewielu. Do miasta całkiem licznie przybywają turyści, szczególnie niemieccy i węgierscy, w tym potomkowie dawnych mieszkańców miasta czy nawet sami dawni mieszkańcy, więc stare miasto jest ładnie odnowione. Obeszliśmy je, zobaczyliśmy słynny Czarny Kościół, oraz stojące obok szkoły niemieckie wraz z pomnikiem ich założyciela, Honterusa. Wspięliśmy się na otaczające miasto wzgórza, aby zobaczyć panoramę Braszowa z tarasów widokowych przy czarnej i białej wieży. Laura i Imre pokazali mi węgierskie liceum, do którego chodzili, a potem przeszliśmy jedną z najwęższych ulic w Europie. Później wjechaliśmy kolejką linową na górę Cenk (rum. Tâmpa), na której znajduje się górujący nad miastem napis „Braşov”. Trochę pochodziliśmy po górze, pooglądaliśmy widoki z różnych miejsc (a było widać już nie tylko miasto, ale również sąsiednie wsie i szczyty wysokich gór gdzieś dalej), zobaczyłam pozostałości po średniowiecznym zamku na szczycie. Podobno o świcie i wieczorem można spotkać tam niedźwiedzie. Później usiedliśmy w znajdującej się przy górnej stacji kolejki restauracji i wypiliśmy piwo (a że pogoda była ciepła i słoneczna, i zmęczyliśmy się chodzeniem po górze, smakowało dwa razy bardziej) po czym zjechaliśmy na dół i poszliśmy na obiad. Wszystkie knajpki z tarasami na starym mieście mają takie same parasole z nazwą miasta w trzech językach (Brașov, Kronstadt, Brassó) i nawiązującym do reklamy pewnego piwa napisem „Probably the best City In the world”. Po obiedzie zwiedziliśmy otwarte niedawno muzeum historii miasta. Później weszliśmy jeszcze na wzgórze z zamkiem, który obeszliśmy dookoła. Na koniec posiedzieliśmy jeszcze przez chwilę na rynku jedząc lody, ale zaczął zapadać zmrok i robiło się chłodno, więc na tym zakończyliśmy zwiedzanie pięknego Braszowa.
Z okien pociągu:1, 2
Braszów: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9